niedziela, 29 stycznia 2012

Byłam wczoraj...

... na koncercie charytatywnym, z którego całkowity dochód został przeznaczony dla Pana Zbyszka Białonowskiego. Choruje on na nowotwór rdzenia kręgowego. Guz spowodował, że kilka miesięcy temu mężczyzna stracił władzę w nogach. Ja wprawdzie czucie w nogach mam prawie w stu procentach zachowane, ale wiem, jak to jest, kiedy chce się chodzić, a nieposłuszne ciało nie chce słuchać poleceń, czy to moich, czy Pana Zbyszka. Z tego właśnie względu postanowiłam pojawić się na koncercie i wesprzeć jego kosztowne leczenie moją skromną cegiełką.

Atmosfera na koncercie była fantastyczna, tym bardziej, że miałam okazję spotkać część ekipy, która pomagała mi nieco ponad pół roku temu (ale o tym kiedy indziej...). Teraz chcę pokazać Wam kilka zdjęć z koncertu, byście mogli chociaż wyobrazić sobie ten wspaniały nastrój, który towarzyszył wczoraj wszystkim jego uczestnikom.



Muzycy biorący udział w koncercie - tuż przed jego rozpoczęciem


Żona Pana Zbyszka - Aneta - wraz z zespołem, w którym Pan Zbyszek był perkusistą. Śpiewała dla męża piosenkę "Jesteś lekiem na całe zło".




Występ grupy "Capoeira Unicar"


Ten zacny Pan to wirtuoz gitary klasycznej


Mateusz Szerement. Mateusz jest ociemniały; śpiewał również dla mnie - w lipcu.


Młodzież z "Dworku" w Rejowcu


Zespół "Cztery Pory RoQ"

wtorek, 24 stycznia 2012

O ACTA słów kilka

ACTA to umowa handlowa dotycząca zwalczania obrotu towarami podrabianymi, którą 26 stycznia ma ratyfikować polski rząd. Po jej podpisaniu cała idea, dla której wymyślono Internet jaki znamy w chwili obecnej, przestanie istnieć.

Czy wiecie co to tak naprawdę oznacza? Ja nie wiedziałam, aż do momentu kiedy nie obejrzałam TEGO filmiku. Być może tym, co tu zaraz napiszę, wywołam burzę, chciałabym, byście najpierw jednak wiedzieli, że jak najbardziej popieram ochronę praw autorskich. Wczujcie się jednak przez chwilę w sytuację ludzi podobnych do mnie. Są tacy, dla których Internet jest JEDYNYM oknem na świat, dającym możliwość kontaktu z nim. Jeżeli Polska podpisze umowę ratyfikacyjną, przyczyni się do ograniczenia swobód obywatelskich. Ludzie nie będą mogli pisać blogów, cytować książek, serwisy społecznościowe znikną z powierzchni Ziemi, a właściwie Internetu. Obywatele będą traktowani jak szpiedzy, nie będzie można bez strachu wyrażać własnych opinii.

To jednak nie koniec. Nowe technologie nie będą mogły być udoskonalane, ani ulepszane, bo przecież one wszystkie podlegają ochronie praw autorskich. Czy zdajecie sobie sprawę, jakie to może mieć skutki choćby dla ekonomii? Ponadto, zapanuje jeszcze większa dezinformacja, a notabene dezinformacja jest strategią wojenną. Z czym albo o co tak naprawdę walczymy? Czy aby na pewno li tylko o ochronę praw autorskich?

Nie jestem zwolenniczką teorii spiskowych, ale wydaje mi się, że podpisanie ACTA między innymi przez Polskę poprze interesy wąskiej grupy ludzi i nie będą to bynajmniej Ci, którzy walczą z piractwem - pisarze, piosenkarze oraz inni artyści.

Jeżeli ktoś by chciał podpisać petycję, w której Internauci wyrażają sprzeciw wobec ACTA, TUTAJ jest link. Ja podpisałam - ACTA mówię NIE!!! Pragnę żyć w kraju, gdzie można swobodnie, w poszanowaniu wobec innych, wyrażać swoje poglądy, a nie zacząć się bać tego, co się mówi w obawie przed konsekwencjami.

środa, 18 stycznia 2012

Z pewną dozą nieśmiałości...

.... chciałabym pokazać Wam niewielki fragment czegoś, co napisałam niespełna rok temu. Ciekawa jestem Waszej reakcji.


Październik 2009

Wydaje mi się, że każdy człowiek ma swój własny świat. Świat, który dzieli tylko z samym sobą. Lub z kimś, kto staje mu się bardzo bliski. Ja także mam taki świat. Mój utkany jest z pragnień. I z marzeń przez duże M.
Nie znaczy to wcale, że każde z moich marzeń jest wielkie. Nie. Po prostu tak nauczyłam się je postrzegać. Czasem są one bardzo, bardzo maleńkie, nie większe niż łebek od szpilki. O, choćby takie jak to: niech ta pani, która trzyma na rękach wielkiego, rudego kocura, z ogonem jak miotełka do zamiatania kurzu, pozwoli mi pogłaskać swojego pupila. Nieśmiało wyciągam ku zwierzęciu, które patrzy na mnie niemal ludzkim spojrzeniem bursztynowych oczu, drżącą rękę, z pytaniem, które zawisa mi na wargach:
- Czy mogę go dotknąć? – pytanie jest częściowo skierowane do właścicielki, częściowo do Jaśnie Pana Kota. Jaśnie Pan Kot ma w sobie tyle majestatu, właściwego wszystkim istotom, należącym do tegoż gatunku (tak po prawdzie to nie jestem tego pewna w stu procentach, bo nigdy kota na dłużej nie miałam, chociaż bardzo bym chciała, mogę więc tylko przypuszczać), że nie śmiałabym nie zapytać go o pozwolenie. I już po chwili zatapiam palce w mięciutkim, puszystym futerku, które nie przypomina nic, czego kiedykolwiek wcześniej miałam okazję dotykać. Wydaje mi się, że Jaśnie Pan Kot jest zadowolony z karesów, którymi go obdarzam, bo zaczyna donośnie mrrruczeć.
Mój rozanielony wyraz twarzy (tak sobie myślę, że rozanielony) sprawia, że pani zaczyna głośno się śmiać. A ja jej wtóruję. Przechodzący obok nas ludzie widząc ten wybuch niepohamowanej radości, różnie nań reagują. Niektórzy są obojętni, inni kręcą głową z dezaprobatą. Większość z nich jednak sama zaczyna się uśmiechać.
- Co ty się tak chichrasz od rana? – Ulka jak zwykle zachodzi mnie od tyłu i zakrywa mi oczy rękoma. Nie lubię tego, gdyż zawsze drygam przestraszona, ale już się przyzwyczaiłam. To taki jej znak rozpoznawczy. Poza tą jedną „wadą” Ulka jest taka jak jej imię. Milutka jak malutka niedźwiedzica. Ale do niedźwiedzia, a właściwie niedźwiedzicy jej daleko. Wyglądem. Jest chuda jak patyk. A jeszcze chce się odchudzać! Ciekawe z czego? Z kości na ości, a z ości na cień chyba.
- A nic – odpowiadam enigmatycznie, a w kąciku ust błąka mi się tajemniczy uśmiech. Moja przyjaciółka podaje mi ramię, żegnamy Panią z Jaśnie Panem Kotem, i powoli jak żółwie, kroczek za kroczkiem, drepczemy w stronę kawiarni. Mają tam pyszne desery. Na samo wspomnienie o nich dostaję ślinotoku.
Mimo tego, że odległość między ławką, na której siedziałam, a kawiarnią, do której w końcu dotarłyśmy (szłyśmy chyba z godzinę) jest stosunkowo niewielka – kilkaset metrów zaledwie, czuję się tak, jakbym wzięła udział w maratonie. Albo jakbym zrzuciła tonę węgla do ziejącej ciemnością piwnicy. Nigdy węgla nie zrzucałam. I nigdy nie będę tego robić. Wyobrażam sobie tylko, że właśnie tak jak ja teraz, musi się czuć człowiek, który wykonał tę wyczerpującą czynność. Chwytam się blatu stolika i z westchnieniem ulgi, ledwo wydobywającym się z moich wyschniętych na wiór ust, domagających się tylko jednego: wody!!!, siadam na podsuniętym przez Urszulkę krześle. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na stoliku pojawia się szklanka z przezroczystą cieczą, tak dobrą jak nektar bogów. Każdy jej łyk ma dla mnie smak zwycięstwa.
- Wyraźnie widzę, że chcesz mi coś powiedzieć. Wyrzuć to z siebie wreszcie – mówiąc to, ta, która jest mi bliska jak siostra, siada naprzeciw mnie. Uśmiecha się przy tym, a ten uśmiech wyraża wszystko, co już od kilku ładnych lat łączy nas obie. Żeby się jeszcze trochę z nią podroczyć, czekam do chwili, aż kelnerka przyniesie zamówione przez nas specjały. A potem powietrze przecinają trzy słowa. Słowa, które sprawiają, że Ula opluwa się kawą, której przed chwilą skosztowała. Kwituje to krótkim: „Pierniczysz!” (nooo, brzmiało to stokroć bardziej dosadnie…).
Obie jesteśmy zszokowane – Ulka moją nowiną, a ja tym, że moja Przyjaciółka po raz pierwszy odkąd się znamy, użyła wulgaryzmu.

*
Mrok, rozpraszany jedynie płomieniami kilku świec wyglądających ze srebrnego lichtarzyka stojącego na stoliku, spowijał pokoik. Właśnie w ten sposób – posługując się zdrobnieniami – można go opisać. Bowiem wszystko w mieszkaniu było maleńkie. Nie tylko wspomniany pokoik. Także kuchenka. I łazienka, wielkością ustępująca chyba tylko klatce dla ptaków, w której Paulina, jako pięcioletnie dziecię, hodowała kanarka. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie na to odległe wspomnienie. Kiedy to było…
Dalsze rozmyślania przerwał wyczekiwany już od paru godzin zgrzyt klucza w zamku. Podeszła do drzwi jak mogła najszybciej, by po paru sekundach, dłużących się niemiłosiernie, zatonąć w ramionach tego, którego z tak wielką niecierpliwością oczekiwała.
- Tęskniłaś za mną? – szare niczym wzburzone sztormem morze oczy mężczyzny spoczęły na Paulinie. Otuliła ją woń mydła, dobrej wody po goleniu i świeżo wypranej koszuli, schnącej w lecie gorącym od słońca. Woń jej mężczyzny. Jej męża.
- Nie – w głosie Pauliny pobrzmiewały nutki przekory oraz śmiechu, tak dobrze Sebastianowi znane.
- Ach, ty kłamczucho! Dokąd mnie prowadzisz?
- Na manowce – odpowiedziała bezwstydnie, ciągnąc go w stronę pokoju.
- Och! – Sebastian wcale nie udawał zaskoczenia. Z niejakim zdziwieniem, ale i ukontentowaniem spojrzał na stół, na którym leżał odświętny biały obrus. Na płonące w lichtarzu świece, bukiet astrów w kryształowym wazoniku i porcelanową zastawę, dopełniającą całości. Dopiero wtedy spostrzegł, że i żona wygląda inaczej niż zwykle. Paulina, która na co dzień ceniła sobie wygodę, preferowała więc spodnie i tuniki z lekkich, naturalnych tkanin, teraz nałożyła długą sukienkę w turkusowozielonym odcieniu, podkreślającym barwę jej niezwykłych oczu. Długim, prostym włosom, zazwyczaj splatanym we francuski warkocz, który jeszcze mocniej podkreślał jej dziewczęcą urodę, pozwoliła tym razem opaść łagodnie na plecy.
- Ślicznie wyglądasz – Paulina aż pokraśniała z zadowolenia, dostrzegając aprobatę w oczach męża. – Tylko powiedz mi, co to za okazja.
- A nie może być tak normalnie, bez okazji?
- Przyznaj się: zbiłaś mój posążek Buddy? To nic, i tak za nim nie przepadałem.
- Umyj ręce, zaraz będzie kolacja.
- Kolacja? No to teraz naprawdę zaczynam się już bać – w stronę Sebastiana wystrzelił pocisk ze ścierki. Mężczyzna umknął ze śmiechem.
Przez kilkanaście minut kojącą ciszę wieczoru przerywał tylko brzęk sztućców. Paulina lubiła te chwile, gdy mogła być sam na sam z nim. Z Sebastianem.         
- Przestaniesz wreszcie trzymać mnie w niepewności? Jeśli nie, ja też nie powiem ci o niespodziance.
- A skąd wiesz, że to o niespodziankę chodzi? – Paulina udała zdziwienie.
- Cały czas uśmiechasz się do siebie.
- Dobrze, ale ty mów pierwszy.
- Nie, ty!
- O, w żadnym razie!
- Znalazłem nasz dom!
- Jestem w ciąży!

Wyraz twarzy mojego męża bezcenny! Tak szybko poderwał się z krzesła, że przypadkiem strącił ze stołu talerz. Roztrzaskał się w drobny mak. To na szczęście.
- To prawda? Jesteś pewna? – Sebastian przyklęka obok i łapie mnie za ręce. Moje są zimne jak lód, jego – gorące.
- Dziesięć testów ciążowych nie może się mylić! – Mąż chwyta mnie na ręce. Kręcimy się wkoło po pokoju. – Przestań wariacie! – krzyczę, choć nie zamieniłabym tych chwil na żadne inne. W końcu lądujemy na łóżku. Stary mebel trzeszczy w proteście. Czuję wargi Sebastiana na swoich. A potem całuje mój brzuch, w którym zamieszkał ktoś trzeci. Nowe życie.
Leżymy obok siebie. Gdzieś w oddali przejeżdża samochód, smugą reflektorów tnąc granatowoczarne niebo. Pierścionek z maleńkim oczkiem rozbłyska, chwytając światło.

*
Zmierzch łagodnie obejmuje świat, jak za pociągnięciem pędzla boskiego artysty rozmywając ostre kontury. Cieszę się, gdyż zazwyczaj kapryśna w dzień moich urodzin aura, która siecze o szyby lodowatym deszczem, dziś pokazała się od lepszej strony, od samego rana wplatając mi słońce we włosy.
Mama wnosi do pokoju własnoręcznie upieczony tort. Stawia go pośrodku stolika. Wygląda smakowicie (tort, nie stolik). Ula, jakby wiedząc, co mi chodzi po głowie, mówi:
- Najpierw tradycji musi stać się zadość. – Dzierży w dłoni zapałki, i jak co roku zapala świeczki. Tylko to, że za każdym razem jest ich coraz więcej, przypomina mi o upływającym czasie. – Pomyśl życzenie – dodaje.
Mam takie jedno życzenie, a właściwie marzenie (a tak naprawdę to trzy, jednak to od tego pierwszego wszystko się u mnie zaczyna), lecz jest ono ukryte w moim sercu tak głęboko, iż nie mam odwagi o nim pomyśleć, że o wypowiedzeniu go na głos nawet nie wspomnę. Zamiast tego dziękuję. Za wszystkich ludzi, którzy są ze mną w tym ważnym dla mnie dniu. Za Przyjaciół, którzy – choć w tej chwili nieobecni – zawsze przy mnie trwają. Za gromkie sto lat śpiewane siłą kilkunastu serc.
By ukryć wzruszenie, chwytam w dłoń nóż z zamiarem pokrojenia tortu. Moim zdaniem nic tak nie łączy ludzi jak wspólne siedzenie przy stole, połączone z delektowaniem się smakołykami, wprost rozpływającymi się w ustach. Wiem, że tak będzie, bo moja mama jest dobrą kucharką, mimo tego, iż sama wcale tak nie uważa. Gotowanie to dla niej zarówno odskocznia od codzienności, jak i pasja. A jeśli ktoś robi coś z pasją, to angażuje się w to całym sobą. I właśnie tak jest w przypadku mojej mamy.
W pokoju nagle cichnie gwar. Nastała cisza wibruje oczekiwaniem. – Co się sta… - odwracam głowę i dalsze słowa zamierają mi w ustach.
Sebastian przyklęka na jedno kolano. Wyciąga przed siebie pluszowe pudełeczko w pięknym odcieniu czerwonego wina. Oczko złotego pierścioneczka rozbłyska feerią barw, przyciągając wzrok. Nóż wypada mi z ręki. Spuszczam głowę zawstydzona, lecz Sebastian chwyta mnie za brodę. Jak zahipnotyzowana wpatruję się w jego płonące miłością, teraz prawie czarne, oczy. Sebastian ujmuje moją bezwładną dłoń. Nie pyta, nie prosi, mówi po prostu:
- Wyjdź za mnie.
Czuję jak ziemia drży w posadach. Ziemia? A może to ja sama? – Nie wiem co powiedzieć – odzywam się tylko po to, aby przerwać milczenie.
- Powiedz: tak.
- Tak – szepczę cicho.
- Głośniej!
- Tak!
- Głośniej!
- Tak!!! Tak!!! Tak!!! – wrzeszczę na całe gardło jak opętana, i dopiero wtedy Sebastian, cały czas się śmiejąc, wsuwa mi na palec pierścionek. Pasuje jak ulał.

*
- I jak się czujesz w nowej roli? – głos Uli pobrzmiewał ciepłem.
- Szczerze? Sama nie wiem, bo jeszcze chyba to do mnie nie dotarło. Jestem zszokowana.
- A twoja mama? Kiedy Sebastian ci się oświadczył, nic nie powiedziała.
- Widzisz… Ona jest chyba zaskoczona jeszcze bardziej niż ja. I prawdopodobnie czeka mnie z nią ciężka przeprawa… - Paulina zamilkła w pół słowa. Telefon w jej dłoni zwilgotniał od potu.
- Wyraziła sprzeciw?
- Stwierdziła, tu cytat: „Miłość jest ślepa. Nie popełnij tego samego błędu co ja”, a to jest dla mnie gorsze, niż gdyby otwarcie powiedziała, że się nie zgadza. Z jednej strony nie dziwię się jej, z drugiej jest mi przykro.
- Nie musisz mieć zgody swojej matki na to, by wyjść za Sebastiana, masz w końcu dwadzieścia pięć lat, ale sądzę, że wiem, co ona czuje. Każdemu rodzicowi ciężko jest pogodzić się z tym, że jego wychuchane, wydmuchane pisklę już za chwilę wyfrunie z gniazda. Szczególnie takie pisklę jak ty.

*
Ula często ma rację. I to nie tylko dlatego, że znamy się jak przysłowiowe łyse konie. To jej analityczny umysł sprawia, że z dużym dystansem podchodzi do wielu spraw, na chłodno je oceniając. To cecha, której mnie nierzadko brakuje. Ja jestem zupełnie inna. We wszystko co robię, sprawę nawet najdrobniejszą, bardzo angażuję się emocjonalnie. I nie zawsze wychodzi mi to na dobre.
Mojej mamie trudno było zrozumieć, że jej mała córeczka dorosła. Że nie chce już być prowadzona za rączkę. Że owszem, chce iść z kimś przez życie, ale ręka w rękę. I że niekoniecznie tym kimś musi być ona sama.
Ciekawe jak wygląda ten dom, który znalazł Sebastian? To nie jest zwykły dom. Mam nadzieję, że to będzie NASZ dom.

*
Jechali już dosyć długo. Paulina, niczym dziecko wyczekujące świętego Mikołaja podczas świąt Bożego Narodzenia, co chwilę pytała: „Długo jeszcze? Długo? No powiedz!”
Sebastian zawiązał jej oczy, więc nic nie widziała. Wiedziała tylko tyle, że wciąż jadą i jadą. Cierpliwość nigdy nie była jej mocną stroną, chociaż przez lata powinna była jej się nauczyć. Nic z tego.
- W gorącej wodzie kąpana, jak zwykle. Jeszcze ciut cierpliwości. Zaraz dojedziemy.
- Mówisz tak już od pół godziny.
Sebastian po pewnym czasie, raczej krótszym aniżeli dłuższym, zgasił silnik. – Nie, nie zdejmuj jeszcze szalika - rzekł, widząc, że Paulina już do niego sięga. – Podaj mi rękę. Idziemy powoli. Właśnie tak, ostrożnie – dziewczyna czuła pod stopami nierówność kamieni. – Stań teraz. Możesz już zdjąć szalik.
Przez jakieś dwie, może trzy sekundy, Paulina oślepiona blaskiem jesiennego, jednak mimo to ostrego słońca, nic nie widziała. Kilkakrotnie zamrugała powiekami… i poczuła jak uginają się pod nią nogi.
- Siadaj na moich kolanach – Jakby zza plastikowej szyby dotarł do niej przestraszony głos Sebastiana. – Chyba trochę przesadziłem. Trzeba było cię najpierw przygotować. Źle się czujesz? Jesteś bardzo blada.
- Nie, już mi lepiej – odetchnęła głęboko, - ale jeszcze chwilę sobie posiedzę.
Paulina wsłuchała się w pełną dźwięków ciszę. Ciszę uplecioną ze świergotu ptaków, szelestu liści zaścielających ziemię, trzasku gałązek. Jak urzeczona wpatrywała się w przestrzeń, która się przed nią rozpościerała. Nagle poczuła, że musi wstać. Już! Teraz! Natychmiast!
To tajemnicze uczucie kazało się poderwać również Sebastianowi. Objął Paulinę ramieniem. Spletli palce i zaczęli iść. Ku czemuś, co ich przyzywało.
Na końcu drogi, którą przebyli pomału, pomaleńku, jakby chcąc nacieszyć się każdym wspólnym krokiem, przycupnięty nieśmiało, między szpalerem brzóz, czekał na nich dom. W pobliżu zaszemrał strumyk. Drzewa zaszumiały. Delikatnie, z jakąś niewysłowioną łagodnością. Ptasie gardła zaśpiewały crescendo. Wszystko, co otaczało tych dwoje, zdawało się mówić: „Czekaliśmy na was tak długo… Czy zasługujemy na to, by stać się częścią waszego życia?”, zachęcając tym samym do przestąpienia widocznych z tej odległości schodków ganku cichego domostwa.
Paulina z trudem pchnęła zardzewiałą furtkę. Do wyblakłego płotu, wysmaganego deszczem i wiatrem, spalonego słońcem, którego sztachety chyliły się ku ziemi ze starości, przyczepiono zieloną, prostokątną tabliczkę.
- Ulica Słoneczna – odczytała na głos widniejący na niej napis. Jej twarz opromieniał uśmiech. W kilku krokach przemierzyła przestrzeń dzielącą ją od domu. - Nie, chcę zrobić to sama – gestem dłoni powstrzymała Sebastiana, który chciał pochwycić ją na ręce, ponieważ pragnął oszczędzić jej trudu kroków na śliskich stopniach. Kamienny, porośnięty mchem ganeczek nawet nie myślał o tym, że może istnieć coś takiego jak poręcz.

*
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za pełnymi dziwnych stworów morzami… - tak przeważnie zaczynały się bajki, które moja mama czytała mi na dobranoc, zawsze wtedy, gdy byłam chora. A tak naprawdę tylko wtedy. Bo czytać nauczyłam się całkiem sama, jako trzyletni brzdąc, i raz posiadłszy tę fascynującą umiejętność, nie chciałam, by ktokolwiek przeszkadzał mi w delektowaniu się nią.
Moja bajka wcale nie jest bajką. Jest zwyczajnym życiem, takim, jakie wiedzie każdy człowiek. Zwyczajnym, a jednak niezwyczajnym. Niekiedy niezwykłym. I nie są to bynajmniej moje słowa.
Zazwyczaj w bajkach występują księżniczki, mieszkające w pałacach ze złota i diamentów. Ja nigdy pałacu nie pragnęłam. Pragnęłam domu… Mój dom nie objawił mi się w wizji dostępnej jedynie nielicznym, nie przyśnił mi się. Wyobraziłam go sobie. Od kilku lat, kiedy kotara snu nie przysłaniała mi zmęczonych oczu, minuta po minucie, godzina po godzinie, igłą wyobraźni haftowałam obraz mojego domu.
Tego, jaki ma być mój dom, jak ma wyglądać, byłam pewna jak chyba niczego na świecie.
Dom wyłaniający się z moich imaginacji stoi pośrodku polany, która wiosną i latem zakwita kobiercem wielobarwnego kwiecia. Otaczają go brzózki, zaglądające do okien. Kiedy spieszę ku niemu, już z oddali śmieje się do mnie słonecznożółtą barwą ścian. Mruga do mnie przejrzystymi źrenicami szyb, a lekko przymknięte okiennice jeszcze bardziej potęgują wrażenie, iż Dom naprawdę na mnie spogląda. Letnią porą po ścianach domu pną się róże, tworząc pachnącą tęczę, dzięki której można choć przez chwilę odnieść wrażenie, że wędruje się po rajskim ogrodzie. Gdy zima okrywa świat miękkim puchem, towarzyszą mi skrzydlaci przyjaciele, z apetytem pałaszujący smaczne kąski, które codziennie im podrzucam.
Wnętrza domu są jasne i przestronne. Jego serce stanowi kuchnia z pomalowanymi na kremowo ścianami, z której rozchodzi się woń suszących się u sufitu ziół. Bardzo długi dębowy stół aż zaprasza by przy nim usiąść. By spocząć na jednym z miękkich krzeseł.
W salonie, w czasie długich zimowych wieczorów, gdy na drodze skrzą się diamenty, zgubione prawdopodobnie przez Dziadka Mroza albo inną tajemniczą postać, można ogrzać zziębnięte stopy przy kominku, z którego co chwilę strzela iskra z wesoło trzaskających polan.
Miejsce, które jest mi w moim domu najbliższe to sypialnia. Kojarzy mi się z pełnym słońca latem. Dominują w niej odcienie żółci oraz złota. Podchodzę do łóżka, dotykam pachnącej wiatrem pościeli. Odsłaniam grube zasłony, ozdobione kokardkami, by wpuścić do pokoju światło budzącego się ze snu poranka. Otwieram na oścież duże, półokrągłe okno i wciągam w nozdrza woń świeżego powietrza. Ławeczka w wykuszu czeka na mnie, bym jak co dnia odpoczęła na niej, z moją nieodłączną towarzyszką, którą trzymam w dłoni. Z książką…
Obraz domku, który wykreowała sobie moja wyobraźnia raz był bardzo wyraźny, prawie na wyciągnięcie ręki, innym razem, pod wpływem różnych sytuacji z mojego życia, zasnuwał się mgłą. Nigdy jednak do końca nie zwątpiłam w jego istnienie. Zawsze wierzyłam, że gdzieś tam jest, i że na mnie czeka. Ciepło jego gościnnych progów, choć na razie tylko wyimaginowane, nie raz i nie dwa pozwoliło mi przetrwać czas, gdy mrok – nieproszony gość – bez pytania wkradał się do mojej duszy.
Właśnie taki dom – dom z moich marzeń, znalazł dla nas Sebastian. No prawie taki… 

środa, 11 stycznia 2012

Arabska żona


W "Arabskiej żonie" Tanyi Valko mamy do czynienia z historią Doroty, która podczas imprezy w barze poznaje Ahmeda i niemal od razu się w nim zakochuje. Dorota wychowuje się bez ojca, mieszka w małym miasteczku, więc śniady Arab staje się dla niej odzwierciedleniem księcia z bajki. 

Kiedy Dorota uświadamia sobie, że jest w ciąży z Ahmedem, decyduje się za niego wyjść, wciąż przeświadczona o jego dobroci. Początkowo ich życie przypomina sielankę, z czasem jednak Ahmed pod wpływem wypijanego alkoholu ujawnia swoją prawdziwą twarz. Główna bohaterka książki nie chcąc dawać mężowi powodów do zazdrości, rezygnuje z własnych ambicji, izoluje się też od przyjaciół, cały swój czas poświęcając opiece nad córeczką Marysią.

W szóstym roku życia dziewczynki, Dorota decyduje się wyjechać wraz z mężem i dzieckiem do Libii, początkowo tylko w odwiedziny, potem pozostaje w tym egzotycznym kraju, mając nadzieję na lepszą egzystencję. Tam jednak przekonuje się, że człowiek, z którym spędziła dziesięć lat życia wcale nie jest taki, jak jej się wydawało...

Dzięki lekturze "Arabskiej żony" mogłam bliżej poznać kulturę i obyczaje, jakie panują w Libii. Na porządku dziennym jest tam chirurgiczne przywracanie dziewictwa, czy wydawanie wykształconych dziewcząt za mąż wbrew ich woli. Do tradycji należy w Libii organizowanie ogromnych przyjęć, na których serwuje się lokalne potrawy. Czytając książkę, mogłam sobie wyobrazić jak wyglądają i spróbować poczuć ich smak.

Podczas czytania bardzo przeszkadzał mi brak jednoznacznego określenia czasu akcji, w jakim dzieje się powieść. Musiałam się domyślać, że początkowo chodzi o lata osiemdziesiąte XX wieku i pierwsze nowego tysiąclecia. Niekiedy otwierałam oczy ze zdumienia, ponieważ nie mogłam pojąć, że w szpitalu, w zdaje się cywilizowanej Polsce, mogły panować tak okropne warunki. Albo że dla ludzi z prowincji Arab równa się brudas i analfabeta. Myślę, że od tego czasu trochę się zmieniło i Polacy już nieco inaczej postrzegają ludzi o ciemniejszej karnacji, są także bardziej tolerancyjni dla odmienności religijnej, nawet pomimo ataku na World Trade Center. 

Naiwność Doroty momentami mnie porażała. Mimo tego co się działo, ona wciąż kochała Ahmeda i uważała, że się zmieni. Dopiero ostateczny wstrząs przyniósł otrzeźwienie i pozwolił jej spojrzeć prawdzie w oczy.

Mimo że historii podobnych do tej opisanej w "Arabskiej żonie" jest wiele, książka bardzo mi się podobała (choć szczerze muszę przyznać, że podczas czytania pewnych opisów czułam obrzydzenie...). Z chęcią sięgnę po drugą część powieści, by dowiedzieć się, jak potoczyły się dalsze losy Doroty, Marysi oraz ich bliskich i przyjaciół.

niedziela, 8 stycznia 2012

Dalej o 1% podatku... i nie tylko

Dosłownie przed sekundą na jednym z blogów przeczytałam wypowiedź matki chorego dziecka. Otóż znajoma tej pani jakiś czas temu usłyszała w telewizji wypowiedź osoby "zorientowanej w temacie" na temat 1% podatku.

Osoba ta twierdziła między innymi, że możliwość przekazywania 1% podatku na konkretne dziecko powinna przestać istnieć, bo tego rodzaju pomoc pozyskują jedynie te dzieci, które mają zaradnych rodziców, a te, które mają niezaradnych, zostają bez pomocy. To po pierwsze.

Po drugie, kobieta ta twierdziła, że fundacje, które pozyskują rzeczony 1% rozdzielają go na poszczególne subkonta podopiecznych i na tym ich rola się kończy.

Po trzecie, zdaniem tej osoby, jeśli dziecko umrze, pieniądze z subkonta trafiają na prywatne konto jego rodziców.

Postanowiłam odnieść się do wypowiedzi osoby "zorientowanej w temacie", mimo że nie słyszałam jej na własne uszy. A wiecie dlaczego? Bo aż mną ZATELEPAŁO z oburzenia.

Osoba "zorientowana w temacie" to najpewniej urzędniczka z takiego lub innego ministerstwa. Kobieta, która choćby z samej powierzonej jej funkcji powinna być KOMPETENTNA.

Zdaniem tej pani w ogóle nie powinno być 1% procenta, bo to państwo powinno zapewniać dzieciom leczenie. Ja się z tym zasadniczo zgadzam, ale co się dzieje wtedy, gdy państwo takiej możliwości nie ma? I co się dzieje z niepełnosprawnymi dorosłymi, ludźmi takimi jak ja?

Czy zdajecie sobie sprawę z tego, ile godzin rehabilitacji zapewnia mi państwo? Dziesięć w ciągu roku. Nie, nie pomyliłam się, słownie DZIESIĘĆ. A i to tylko wtedy, kiedy lekarz ze specjalnością rehabilitacji zgodzi mi się je wypisać.

Czy wiecie, co usłyszałam od lekarza, kiedy we wrześniu poszłam prosić, żeby mi przepisał jakieś zabiegi i ćwiczenia? Że nie da mi ich, bo on NIE WIE jakie mają być. I że w ogóle "rosyjscy chirurdzy porezali mnie trochę tu trochę tam, i tyle". " To były słowa, które padły z ust wykształconego, zdaje się, człowieka.

I zastanawiam się, co by się działo ze mną TERAZ, gdybym w lutym nie natknęła się na informacje o metodzie Ulzibata? Gdybym zdeterminowana nie stanęła dosłownie na głowie, by sfinansować tę nowatorską operację? Gdybym nie zaczęła sama szukać rehabilitanta? Gdyby los nie postawił na mojej drodze Pana Rafała? I gdyby w końcu nie datki od obcych ludzi, dzięki którym mogę sobie pozwolić na sfinansowanie rehabilitacji? I gdyby nie ten 1% podatku?

I mimo tych wszystkich pytań retorycznych według tej kobiety jestem złym człowiekiem, bo mam odwagę WALCZYĆ i PROSIĆ innych o pomoc.

Pieniędzy, które znajdują się na subkoncie fundacyjnym nie dostaję do rąk. Widzę tylko, że tam są, jeżeli są. Są one przelewane na konto mojego rehabilitanta po przedstawieniu przez niego określonej faktury, z której jednoznacznie wynika, na co zostaną spożytkowane. Tak samo jest w przypadku finansowania leczenia operacyjnego, turnusów lub sprzętu rehabilitacyjnego.


Kiedy wyzdrowieję, wypiszę się z fundacji, a środki, które pozostaną na moim subkoncie będą rozdzielone na wskazanych przeze mnie podopiecznych. Podobnie dzieje się w przypadku śmierci dziecka - jego rodzice nie dostają pieniędzy do rąk.

Dlaczego tak się dzieje? Dlatego, że właścicielem środków na subkoncie fundacyjnym nie jestem ja, ani żadna inna osoba. Ich właścicielem jest tylko i wyłącznie FUNDACJA. Podatnicy przekazują swój 1% danej fundacji, wskazując określonego podopiecznego.

Mam nadzieję, że rozwiałam Wasze wątpliwości, jeżeli jakieś mieliście. Nie rezygnujcie, proszę, z przekazywania Waszego 1% serca na rzecz potrzebujących, mimo tego, co możecie usłyszeć w telewizji.

Jeżeli  mielibyście chęć podarować 1% podatku właśnie mnie, tutaj są informacje, jak to należy uczynić: http://www.karolinalaube.blogspot.com/2012/01/podaruj-mi-swoj-1-podatku-za-2011-rok.html

Was ten gest nic nie kosztuje tak naprawdę, mnie pozwoli natomiast spełnić marzenie o samodzielności. Jeżeli ktoś z Was, Waszych bliskich, czy znajomych, chciałby wspomóc mój powrót do zdrowia przekazując choćby 5 złotych w formie darowizny na konta fundacji, której jestem podopieczną, po szczegóły odsyłam Was TUTAJ albo TUTAJ

Ten wpis jest według mnie bardzo gorzki w wymowie. Nie chciałam tego, ale czasami naprawdę nie da się inaczej...

środa, 4 stycznia 2012

Podaruj mi swój 1% podatku za 2011 rok...

Zbliża się okres rozliczeń z Urzędem Skarbowym. W związku z tym chciałabym Was prosić, drodzy Przyjaciele,  Czytelnicy mojego bloga, abyście 1% podatku za 2011 rok przekazali mnie. Niełatwo mi jest Was prosić o cokolwiek, ale ja potrzebuję tego 1% na rehabilitację.

Być może ktoś z Was nie jest jeszcze zdecydowany, czy w ogóle ten 1% podatku przekazywać, bo wydaje mu się może, że ta kwota wynikająca z wyliczenia 1% niewiele znaczy albo też nie wie komu, dlatego chciałabym Wam coś powiedzieć.

Ja też kiedyś myślałam, że moje pięć czy dziesięć złotych, które komuś przekazuję nie może wiele pomóc, potem jednak uświadomiłam sobie, iż to, co myślę, to nie jest prawda, bo to przecież kropla drąży skałę... Nie jest ważne to, czy przekazujecie komuś złotówkę, pięć, czy dziesięć. Siła takiej pomocy nie zależy jedynie od kwot, które przekazujecie, lecz również od tego, ILE OSÓB je wysyła. TAK SAMO jest z 1% PODATKU.

Dlatego PROSZĘ WAS raz jeszcze, podarujcie mi swój 1% PODATKU. Ja NAPRAWDĘ potrzebuję WASZEJ POMOCY. Dzięki niej ten mój pierwszy, wymarzony, samodzielny krok znacznie się przybliży.

Aby przekazać mi swój 1% podatku za 2011 rok, w swoim zeznaniu podatkowym należy wpisać:

1. numer KRS Fundacji "Słoneczko": 0000186434
2. kwotę wynikającą z wyliczenia 1% podatku
3.  w rubryce PIT "Cel szczegółowy 1%" znajdującej się bezpośrednio pod wnioskiem o przekazanie 1% podatku n a l e ż n e g o, należy wpisać "na leczenie Karoliny Laube 51/L" oraz zaznaczyć kwadrat w pozycji "Wyrażam zgodę". 


Proszę, poinformujcie o mojej prośbie Waszych krewnych i znajomych. Szepnijcie, że gdzieś tam jest dziewczyna, która najbardziej marzy o tym, by samodzielnie chodzić, i że bardzo potrzebuje pomocy...