poniedziałek, 28 października 2013

1% podatku - dzięki Wam mam większe szanse na samodzielność

Fundacja "Słoneczko", której jestem podopieczną, nadal księguje wpłaty z tytułu 1% podatku. Do tej pory na moje subkonto wpłynęły wpłaty z następujących urzędów skarbowych:

urząd skarbowy Warszawa-Bielany;
pierwszy urząd skarbowy w Toruniu;
drugi urząd skarbowy w Katowicach;
urząd skarbowy w Sosnowcu;
drugi urząd skarbowy w Gdańsku;
urząd skarbowy w Chełmie;
drugi urząd skarbowy w Lublinie;
urząd skarbowy w Chojnicach;
urząd skarbowy w Kętrzynie;
urząd skarbowy w Krotoszynie;
drugi urząd skarbowy w Toruniu;
drugi urząd skarbowy w Gliwicach;
pierwszy urząd skarbowy w Lublinie;
urząd skarbowy w Będzinie;
urząd skarbowy w Bytowie;
urząd skarbowy w Człuchowie;
urząd skarbowy w Łęcznej;
urząd skarbowy w Przemyślu;
urząd skarbowy w Parczewie.

Jeśli wpłynie jeszcze jakaś wpłata z US, który nie jest tutaj wymieniony, to oczywiście dopiszę.
Ilość wpłat z określonego urzędu skarbowego była różna, np. jedna, dwie albo kilka.

Fundacja nie udostępnia danych osobowych podatników, którzy wsparli mnie swoim 1%. Podobnie jak w tamtym roku mogę podać jedynie nazwę urzędu skarbowego oraz miasto, z którego on wpłynął.

Dziękuję Wam z całego serca  za każdą wpłatę z tytułu 1% podatku. Spożytkuję je na dalszą rehabilitację oraz zaspokojenie innych potrzeb, związanych ściśle i jedynie z moim leczeniem oraz usprawnianiem się.

To dzięki Waszemu wsparciu uczyniłam tak ogromny krok na przód w drodze do samodzielnego poruszania się. Bez Waszej pomocy, Waszej pamięci o mnie, nie byłby on możliwy, a ja o fachowej opiece fizjoterapeuty mogłabym jedynie pomarzyć...

Przede mną jeszcze długa droga do tego, bym mogła całkowicie samodzielnie się poruszać. Wiem jednak, że jest to możliwe, że tak się stanie. Właśnie dzięki Waszemu wsparciu, którego nadal potrzebuję. Dlatego nie zapominajcie o mnie w przyszłym roku, proszę, przy rozliczaniu Waszych formularzy PIT.

Jeszcze raz, z całego serca Wam za wszystko dziękuję. Dziękuję za to, że mnie wspieracie. Że jesteście...

niedziela, 20 października 2013

Agnieszka Stelmaszyk - "Koalicja szpiegów. Baza G-8"


Czasami lubię przeczytać sobie książkę dla skierowaną do młodszego czytelnika. Tym razem mam za sobą lekturę drugiej części "Koalicji szpiegów".

Tym razem trójka przyjaciół: Robert, Harriet i David trafiają pod skrzydła Klubu Ogrodnika, organizacji skupiającej emerytowanych agentów Departamentu Bezpieczeństwa Światowego. Podobnie jak w części pierwszej, na głównych bohaterów powieści czekają trudne zadania. Ich wykonanie będzie się wiązać z licznymi niebezpieczeństwami.

Piszę ogólnikowo, ponieważ nie chcę zdradzać zbyt wielu fabularnych. Przeczytałam tę książkę z zainteresowaniem, jednak szczerze muszę przyznać, że dużo bardziej przypadła mi do gustu seria "Kroniki Archeo" pióra tej samej autorki, zwłaszcza z powodu pięknych ilustracji oraz ciekawostek, umieszczonych na marginesach każdego tomu. Mam też w rażenie, że w "Luminariuszu" akcja toczyła się dużo bardziej dynamicznie.

Podczas czytania irytowały mnie literówki, na które dość często napotykałam. Uważam, że skoro jest to książka dla nastolatków, to tym bardziej redakcja powinna była zadbać o poprawność językową.

Niemniej jednak, mimo tych uwag, po trzecią część "Koalicji Szpiegów" także sięgnę, jeśli będę miała taką możliwość. Uczynię to choćby po to, aby przekonać się, jaki koniec będzie miała historia o nastoletnich szpiegach.

piątek, 18 października 2013

Moje życiowe debiuty :-)

Ostatnio przypadły mi w udziale dwie role. Udzielałam wywiadu i sama wywiad przeprowadzałam.

Na moje pytania zgodziła się odpowiedzieć jedna z moich ulubionych pisarek, autorka poczytnych książek, Pani Katarzyna Michalak, której bloga bardzo lubię odwiedzać.


1. Pokochałam Pani książki między innymi za to, że pisze Pani o Domu, który jest w nas, trzeba go tylko odnaleźć. Jako dorosła kobieta ma Pani swoją Poziomkę, ukrytą w środku lasu, gdzieś na mazowieckiej wsi. A jaki był Pani dom rodzinny, ten z czasów dziecięcych?

Wychowałam się na warszawskiej Pradze, jej największym blokowisku – Bródnie, w szesnastopiętrowym bloku. Przyznam, że gdy teraz to piszę, to mam dreszcze, bo dziś bym w tym miejscu nie wytrzymała, ale wtedy, ponad dwadzieścia lat temu… nie było tam tak źle! Mieliśmy podwórko z trzepakiem, opuszczone ogródki działkowe… Mnóstwo dzieciarni siedziało od świtu do zmroku na dworze, a nie przed komputerami… Naprawdę miło wspominam to miejsce i tamte czasy, co nie znaczy, że chciałabym, by wróciły. Teraz mieszkam w takim maleńkim raju na Ziemi i jest mi dobrze. Mam nadzieję, że moim synom, którzy nie znają przysłowiowego trzepaka, również.

2. Przez karty Pani powieści przebija miłość do zwierząt, i to zarówno tych egzotycznych, jak i domowych. Ja pamiętam, że pierwszym zwierzęciem domowym, które było tylko moje, była... kura. Miałam wtedy chyba ze trzy-cztery latka. A czy Pani pamięta swoje pierwsze zwierzątko?

Moim pierwszym zwierzakiem był wybłagany u rodziców chomik Skwarka (dlaczego akurat takie imię? - nie mam pojęcia), ale chyba najbardziej mi i mojej rodzinie utkwił w pamięci kurczak, Wokuś, którego… hmm… trzeba nazwać to po imieniu w y s i e d z i a ł a m u siebie w pokoju, na piątym piętrze tegoż bloku. Sama skonstruowałam miniinkubator, kupiłam zalężone jajka i „wysiadywałam” je dotąd, aż pewnego dnia z jednego wylęgło się maleńkie kurczątko. U mnie na biurku się wylęgało. Była to absolutnie magiczna chwila, Wokuś stał się oczkiem w głowie całej rodziny, chodził za mną krok w krok jak za mamą-kurą i w ogóle pociesznym był zwierzakiem. Skończył tragicznie, niechcący potraktowany łapą przez wielkiego owczarka i było to dla mnie strasznie smutne przeżycie. Mimo iż byłam wtedy licealistką, bardzo rozpaczałam…

3. Wiem, że kiedyś pracowała Pani w ogrodzie zoologicznym jako lekarz weterynarii. Co było dla Pani w tej pracy najtrudniejsze?

Praca lekarza w zoo, gdzie musi znać anatomię i metody leczenia kilkuset gatunków – ssaków, ptaków, gadów, płazów, ryb i nawet owadów (!) – jest w ogóle arcytrudna, ale chyba najbardziej mnie frustrowało, iż niektórych pacjentów nie mogłam dotknąć, osłuchać, obejrzeć dokładnie – wszystko odbywało się z odległości kilku metrów, przez kraty. Mimo to jakoś dawałam sobie radę, również dzięki lekarskiej intuicji, która podpowiadała mi diagnozy, pamiętam jednak, jak czasem miotałam się pod klatką z jakimś drapieżnikiem, próbując dostrzec cokolwiek, co pomoże mi w leczeniu.

4.  Jest Pani poczytną pisarką, każda książka, która wychodzi spod Pani pióra, bardzo szybko staje się bestsellerem. Ostatnio coraz popularniejsze stają się kursy kreatywnego pisania. Jak Pani sądzi, czy pisać można się nauczyć? Czy może do tego, by zostać poczytnym pisarzem, potrzeba czegoś więcej?

Dziękuję za komplement. Nadal uważam to wszystko za coś… niesamowitego, co przytrafiło się komuś innemu, jakiejś Kejt Em, a nie mnie. Odpowiadając jednak na pytanie: kiedyś myślałam, że aby pisać, potrzebny jest talent, dany nam od Boga i nic właściwie od nas nie zależy – albo ten talent masz, albo nie – ale teraz uważam, że talent talentem, a oprócz niego, by osiągnąć sukces w jakiejkolwiek dziedzinie, potrzebne są pracowitość i determinacja. Pisać każdy może, ale już szlifować w nieskończoność to, co się napisało…? Pracować nad pierwszą, drugą, dziesiątą wersją jednej powieści…? Znieść pierwszą, drugą i dziesiątą odmowę, a mimo to pisać dalej i wysyłać do Wydawców dalej…? To już nie. Lepiej się poddać, stwierdzić, że wszędzie rządzą układy i znajomości, po czym tracić życie na facebooku i całymi dniami hejtować tych, którym „się udało”. Otóż nic samo się nie udaje. Szczęście lubi odważnych i pracowitych. Cała reszta przychodzi z czasem…

5. Pisząc książki, kreuje Pani różne światy. Który z nich stał się Pani najbliższy? Dlaczego?

Moim ulubionym miejscem, do którego uciekałam nie raz, jest Ferrin, który od początku do końca stworzyłam w mojej wyobraźni. Nie musiałam trzymać się żadnych realiów. Pisałam ją dla siebie i tylko dla siebie. Byłam tylko ja i Wielka Gra. Dlatego chyba ta powieść do dziś jest mi tak bliska: moja ucieczka, odskocznia od rzeczywistości, mój azyl... Z drugiej strony Poczekajki, Pogodne, Poziomki, Nadzieje, że nie wspomnę o VillaRosie, czy pewnej willi w Milanówku, spokojnie mogłyby być moim domem, bohaterowie tam żyjący – moimi przyjaciółmi, a ich przeżycia – moimi przeżyciami. Jestem przecież po części każdym z nich…

6. Tak jak Pani książkowe światy są odmienne, tak odmienni są również bohaterowie je zamieszkujący. Jednych da się polubić, innych nie, jedni są dobrzy, inni - wręcz przeciwnie. A jakie cechy ceni Pani najbardziej u ludzi realnych, tych, których spotyka Pani na co dzień?

Moi bohaterowie mają swoje archetypy w normalnych ludziach z krwi i kości, a ludzie nie są przecież czarni albo biali. Mają swoje przywary, wady i zalety, można ich lubić mniej, czy więcej, niektórych kochać, innych nienawidzić, jak w życiu… Ja ze wszystkich ludzkich zalet cenię lojalność: cechę, która sprawia, że przyjaciel nie wbije ci noża w plecy i będzie przy tobie wtedy, gdy wszyscy inni się odwrócą. Drugą absolutnie fantastyczną cechą jest poczucie humoru, które niestety w narodzie powoli zanika. Jesteśmy coraz smutniejsi i bardziej zrezygnowani. Muszę chyba napisać coś wesołego…

7.   Pamiętam, jak bardzo przeżywałam fakt, że mam się z Panią spotkać, bo przecież nie każdego dnia ma się okazję do spotkania z pisarką, której książki lubi się czytać. Proszę mi powiedzieć, czy Pani również ma jakiegoś ulubionego autora, którego chciałaby Pani poznać kiedyś osobiście?

Jestem zupełnie zwyczajną, chyba nierzucającą się w oczy kobietą, nieśmiałą na dodatek, co próbuję ukryć za pozorami pewności siebie. Myślę, że Ty masz więcej wiary w siebie, niż ja. I byłaś odważniejsza podczas spotkania, niż ja byłabym na Twoim miejscu. Wracając do pytania: mam dwóch mistrzów. Jednym z nich jest „rzemieślnik”, jak sam o sobie mówi, czyli Stephen King, człowiek niesamowicie pracowity o niesamowitej wyobraźni. Drugi to geniusz oraz fenomen, którego książka „Cień wiatru” wprawiła mnie w osłupienie, a potem zachwyt, czyli Ruiz Zafon. Naprawdę chciałabym tak pisać… Im również nic nie spadło z nieba, nie „udało się”, wszystko osiągnęli ciężką pracą i determinacją, ale co za talent…!

8.  Jakie są Pani plany na najbliższą przyszłość?

Na to pytanie zawsze odpowiadałam tak samo: napisać scenariusz, by w końcu moja powieść trafiła na ekrany, ale… tym razem odpowiem inaczej – odpocząć. Porządnie odpocząć, wyspać się, nic nie robić. Wyjechać gdzieś choć na parę dni bez Internetu, telefonu i laptopa. Najlepiej do jakiegoś klasztoru, gdzie nie byłoby kącika internetowego. Niestety, stałam się chyba pracoholiczką i gdy gdzieś wyjeżdżam, mając w planach odpoczynek i naładowanie akumulatorów, ładuję, owszem, ale laptop. Do torby. I po dwóch, czy trzech dniach zaczyna mnie „nosić”. Odpoczynek kończy się więc pisaniem ciągu dalszego albo początku nowej powieści. Jestem niereformowalna i w związku z tym coraz bardziej zmęczona. Ale kiedyś zrobię to! Wyjadę do głuszy bez latpopa! Dokonam tego! (Śmiech).

9. Wiem, że marzy Pani między innymi o różanym ogrodzie oraz o tym, by któraś z Pani powieści została zekranizowana. Czy mogłaby Pani zdradzić, jakie jeszcze ma Pani marzenia?

Zalążek różanego ogrodu już posiadam, bo ja nie ograniczam się do marzeń, tylko gdy jakieś mam, od razu zaczynam działać. Gdy tylko skończyłam remont domu, ogrodziłam kawałek działki, sprowadziłam ponad dwadzieścia odmian pachnących róż i zabrałam się do ich hodowli – a nie jest to takie proste – teraz muszę zamówić te, które mnie oczarowały (przepiękna Erotika, Aquarell, czy zjawiskowa Lady Emma Hamilton) i nadal koło nich skakać, aż… no nie wiem, na czym się to skończy. Na plantacji? (śmiech). Ekranizacja którejś z powieści to plan dalszy. Gdy już wyjadę do tej samotni, zacznę pisać scenariusz. A nie, przecież miałam pojechać bez laptopa… Tak naprawdę, całkiem serio, marzę, by chwila trwała. Jestem teraz bardzo szczęśliwa i nie zmieniłabym niczego w moim życiu. Z marzeniami bowiem nie wolno przesadzać, bo… czasem spełniają się nie tak, jak bym chciała.

Bardzo dziękuję za pytania. Dały mi do myślenia.

Pozdrawiam serdecznie Czytelniczki i Czytelników i życzę wszystkim, by ich marzenia się spełniły, ale dokładnie tak, jak sobie wymarzyli…

*

Jeśli zaś chodzi o udzielanie wywiadu, to odpowiadałam na pytania Natalii, autorki bloga "Śladami książki", która zaprosiła mnie do rozmowy, za co serdecznie dziękuję.

Powiem Wam, że znacznie łatwiej jest odpowiadać na pytania, niż je zadawać...

sobota, 12 października 2013

Krzywy krawężnik

Co się może wydarzyć na ulicy? Jak sami wiecie, wiele różnych sytuacji. Ta wczorajsza należała do niezbyt przyjemnych.

Wybrałam się z moją Mamą do biblioteki, żeby oddać wypożyczone książki. (Moja Mama czyta tyle, że sobie nawet nie wyobrażacie. Aż żałuję, że nie zapisuję tytułów książek, które przeczytała...). Wracałyśmy już do domu, byłyśmy w pobliżu przystanku autobusowego (zawsze jeździmy do miasta autobusem), kiedy z powodu krzywego krawężnika wypadłam z wózka, prosto na wysypaną ostrym żwirem drogę. W jednej chwili byłam w wózku, w drugiej leżałam na ziemi.

Upadłam na nadgarstki i buzię. Pozdzierałam sobie obie dłonie, lewą dość mocno oraz lewy łokieć. Mam otarcie na nim, mimo tego, że byłam ubrana w grubszą bluzkę i polarową bluzę. Najbardziej cieszę się, że nic sobie nie złamałam i nie potłukłam okularów. Mam je przecież dopiero niecałe pół roku...

Na co dzień jestem dość sprawna, umiem na przykład sama wejść na wózek prosto z podłogi. Wczoraj natomiast ze strachu tak zesztywniałam, że gdyby nie pomoc trzech obcych osób, na wózek bym nie wsiadła. Jeden pan pytał mnie nawet, czy nie nie wezwać karetki, ale na szczęście nie było takiej potrzeby.

Mówi się dużo o znieczulicy w dzisiejszych czasach. Takie zjawisko istnieje, tego nie da się ukryć. Są jednak na szczęście jeszcze ludzie, którzy potrafią okazać zainteresowanie drugiemu człowiekowi, tak jak mnie wczoraj.

niedziela, 6 października 2013

Kasia Bulicz-Kasprzak - "Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna"


"Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna" - pod tym dość niezwykłym tytułem kryje się historia trzydziestokilkuletniej Joanny, dla której śmierć nielubianej ciotki staje się okazją do rozliczenia się z przeszłością.

Senne poniemieckie miasteczko. To tu Joanna spędziła dzieciństwo i wczesną młodość, tu chodziła do szkoły, tu przeżywała swoje pierwsze miłosne rozterki. Dla większości ludzi wspomnienia wiążące się z tego rodzaju wydarzeniami są miłe, jednak nie dla niej. Przyjechała tu tylko po to, by dopełnić formalności związanych ze spadkiem po zmarłej ciotce.

W miarę upływu czasu przekonuje się jednak, że taki powrót do miasteczka lat dziecinnych, choć niełatwy, może jej przynieść nie tylko ból, ale także wiele dobrego. Tym dobrem stają się dla Joanny przede wszystkim serdeczni ludzie, którzy niespodziewanie stają na jej drodze. Początkowo obcy, później jednak zyskują miano przyjaciół.

"Dobro", które główna bohaterka powieści "Nie licząc kota..." otrzyma podczas pobytu w miasteczku, to rozwikłanie tajemnicy rodzinnej, a także zrozumienie motywów postępowania ciotki Wandy.

To moje drugie spotkanie z twórczością Pani Kasi Bulicz-Kasprzak. Dla Autorki był to jednak debiut literacki, co w jakiś sposób dało się odczuć. Początkowo lektura powieści nie wzbudzała mojego zainteresowania. Dopiero od momentu pojawienia się Doroty, jednej z postaci drugoplanowych, to się zmieniło, a ja bardzo chciałam wiedzieć, co się dalej wydarzy.

Według mnie jest to dobrze skonstruowana powieść obyczajowa. Nie brakuje w niej ani trudnych tematów, ani sytuacji wywołujących uśmiech na twarzy. Szczerze muszę jednak powiedzieć, że Maurycy alias Belzebub z powieści Autorki "Nalewka zapomnienia..." ujął mnie dużo bardziej niż kot Franek. Nie podobało mi się myślenie kota Franka, zawierające się w stwierdzeniu "zdechła człowiek". Jeśli przeczytacie tę książkę, sami będziecie wiedzieć, o co mi chodzi.

Mimo tej drobnej uwagi książkę uważam za wartą przeczytania.