czwartek, 31 maja 2012

Najłatwiej uderzyć w NAJSŁABSZYCH, czyli Polska to chory kraj

Miałam o tym nie pisać, mimo, że sprawa, o której zaraz się dowiecie, dotyczy i mnie, jednak napiszę.

Od kilku dni nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy patrzę na to, co się dzieje w Polsce. W czym rzecz? Już tłumaczę.

Otóż przeciwko babci pewnego chłopca chorego na autyzm toczy się postępowanie karne z tego względu, że na swoim blogu podała numer konta własnych dzieci, a na to konto wpłynęły niewielkie datki od jej przyjaciół, które od razu zostały przekazane na leczenie jej chorego wnuczka. Przynajmniej ja tak tę sprawę zrozumiałam.

Podawanie prywatnego numeru konta na własnym blogu z prośbą o datki NIE JEST przestępstwem,  o ile spełni się pewne określone warunki.

Ja swego prywatnego numeru konta nigdy nie podawałam i nie podaję. Rozumiem jednak ludzi, którzy są do tego zmuszeni przez sytuację życiową, bo określona Fundacja, o ile są środki na subkoncie, i tak nie zrefunduje wszystkich wydatków.

Do głowy mi jednak nie przyszło, by składać donos na kogoś z tego powodu, że ów ktoś publikuje na swoim własnym blogu numer swego prywatnego konta. A jakiś bardzo perfidny człowiek złożył donos na babcię Kubusia. Wszystko wskazuje na to, że uczynił to anonimowo, chociaż w myśl prawa anonimowe donosy nie mają racji bytu i od razu powinny być wyrzucane do kosza. Zadał on sobie naprawdę wiele trudu, by w ustawie z 1933 roku odnaleźć odpowiednie przepisy i poprzeć nimi swój donos.

Zbiórki publiczne reguluje ustawa z roku 1933, podpisana przez prezydenta Mościckiego. Do dziś dnia nie została ona znowelizowana. W jej myśl, by przeprowadzić zbiórkę publiczną, trzeba mieć na to zgodę MSW.

Na domiar złego okazało się, że jeśli ja proszę o przekazanie darowizny lub 1% podatku na moje subkonto fundacyjne, TEŻ JESTEM PRZESTĘPCĄ. Bo przeprowadzam zbiórkę publiczną. Są nimi także wszyscy ci, którzy czytając mój blog, poruszeni moją historią, postanowili mnie tę darowiznę bądź ten 1% przekazać.Zgodnie z wyżej wymienioną ustawą przestępstwem jest także przesłanie dziecku kredek, czekolady bądź ubranka.

To już nie absurd, to jest PARANOJA.

Śmieszność całej sytuacji polega na tym, że matka pewnej chorej dziewczynki, której losy również śledzę, także miała umieszczone na swoim blogu prywatne konto bankowe, i o ile się nie mylę, ma je nadal. Bodajże w  ubiegłym roku jakiś internetowy troll również na nią postanowił złożyć donos do Urzędu Skarbowego z zaznaczeniem, że przeprowadza ona bezprawnie zbiórkę publiczną. Kobieta ta ubiegła jednak internetowego trolla i wystosowała pismo do MSW z pytaniem, czy umieszczanie prywatnego numeru konta na własnym blogu z prośbą o datki na leczenie chorego dziecka jest niezgodne z prawem. Otóż okazało się, że takie działania NIE SĄ niezgodne z prawem.

Więc żyjemy w jednym kraju, ale dla każdego z nas prawo jest inne? Jeden popełnia przestępstwo, a drugi nie?

Jeżeli apeluję o przekazanie dla mnie 1% podatku, to jestem przestępcą? Po prostu ręce mi opadły. Przecież ja nie proszę o nowy sweterek, czy nowe okulary, chociaż te ostatnie bardzo by mi się przydały, bo coś bardzo niedobrego dzieje się z moimi oczami. Proszę o przekazanie tego małego wielkiego 1 procenta, ze świadomością, iż nie prowadzę tego bloga w celu osiągnięcia jakichkolwiek korzyści majątkowych. Proszę, bo chcę kiedyś żyć normalnie. Okazuje się jednak, że nawet tego mogą mi zabronić...

To jak mam apelować o pomoc? JAK?

Czy jeżeli jakaś osoba pisze na blogu, że nie ma co jeść, i w związku z tym prosi o pomoc, to jest to zbiórka publiczna, czy nie jest? Albo jeżeli ktoś pyta, czy ktoś inny ma do oddania nieużywany wózek inwalidzki dla chorego dziecka, to przeprowadza zbiórkę publiczną, czy jednak nie?
I dlaczego ten anonimowy osobnik złożył ten donos? Co nim kierowało? Poczucie zawiści, zazdrości, a może chęci zemsty?

A może do mnie też zapukają funkcjonariusze policji?

*

Poruszę jeszcze jedną kwestię, związaną z 1% podatku. Okazuje się bowiem, że za jakiś czas subkonta podopiecznych wszystkich fundacji mogą zostać zlikwidowane. Stałoby się tak z tego względu, że według Magdaleny Arczewskiej, ekspertki z Instytutu Spraw Publicznych przekazywanie 1% podatku na konkretnych podopiecznych określonych fundacji, jest sprzeczne z prawem, ponieważ idea przekazywania jednego procenta miała wspierać Organizacje Pożytku Publicznego, a nie konkretne osoby. Według niej oddawanie 1% na konkretne osoby stwarza "ułudę filantropii".

A ja się zastanawiam, czy ta pani ma dzieci i czy wszystkie są zdrowe? A jeśli nie posiada dzieci, to ma w rodzinie jakąś chorą osobę? A może kiedyś sama była tak chora, że się zastanawiała, czy wykupić sobie w aptece drogi lek, czy może lepiej coś do jedzenia?

Wydaje mi się, że raczej nie była, bo gdyby była, nie proponowałaby tak absurdalnych rozwiązań. 
Czy pani Arczewska zdaje sobie sprawę, że wpływy z 1% podatku bardzo często są jedynym źródłem, z którego osoby niepełnosprawne i chore mogą sobie zapewnić choć namiastkę leczenia?

Ja mam do pani Arczewskiej pytanie bezpośrednie: jeżeli proponuje pani likwidację subkont, ponieważ są one według pani niezgodne z ideą przekazywania 1% podatku, to co zaproponuje pani w zamian wszystkim chorym i niepełnosprawnym ludziom, w tym również mnie? Co szanowna pani ma do zaproponowania? Myślę, że WIELKIE NIC.

Poza tym wielu ludzi przekazuje swój 1% właśnie na konkretne osoby, ponieważ chce wiedzieć, co się z nim potem dzieje. Tak i ja robię, przekazując jakiś datek.
Chętnie zaprosiłabym panią Arczewską do własnego domu, żeby zobaczyła, jak żyję, a potem na tydzień zaproponowała przymusowe poruszanie się na wózku, bez możliwości samodzielnego wstania z niego.

Gwarantuję, że po takiej przygodzie jej pogląd na świat definitywnie by się zmienił. Bo leżącego się nie kopie.

Gdyby w Polsce poziom świadczeń dla osób niepełnosprawnych i chorych był na odpowiednim poziomie, gwarantującym godne życie, nie byłoby ŻADNEGO apelu o pomoc.

Czy pani zdaje sobie sprawę z tego, jak trudno jest teraz pozyskać darczyńcę? Czy pani wie, że to ja sama i moja prawie siedemdziesięcioletnia Mama same musimy roznosić te apele? Czy pani wie, jak to jest czuć się żebrakiem? Czy pani wie, jak to jest, kiedy się słyszy, iż "nie pani jedna oczekuje na pomoc?" Czy pani wie, jak to jest, kiedy rozsyła się apele po firmach ze swojego miasta, a na kilkadziesiąt rozesłanych pism na subkonto wpływa tylko JEDNA wpłata? Czy pani wie jak to jest, gdy się czyta, że "dorosłych nie jest mi żal"? Nie, nie wie pani, i oby nigdy się pani nie dowiedziała...

*
Wybaczcie, że ta notka jest tak długa, ale ostatnie wydarzenia straszliwie mnie zbulwersowały. Wyrażam też nadzieję, że wszyscy ci, którzy dotąd pomagali potrzebującym, przekazując na określone osoby swój jeden procent podatku bądź też w inny sposób, będą czynić to nadal, mimo tych trudności. Chcę wierzyć, że są one przejściowe, a prawo zostanie znowelizowane z korzyścią dla nas, czyli wszystkich tych, którzy potrzebują pomocy.

wtorek, 29 maja 2012

"Kroniki Archeo." "Skarb Atlantów"




"Skarb Atlantów" to już moje drugie spotkanie z piątką sympatycznych przyjaciół: Anią i Bartkiem Ostrowskimi oraz Mary Jane, Jimem i Martinem Gardnerami. Dzieci, chcąc odpocząć po emocjonujących przygodach, mających miejsce w Egipcie, o których pisałam TUTAJ, wraz z rodzicami i panną Ofelią Łyczko udają się na wypoczynek do Grecji. Na miejsce pobytu wybierają sobie przepiękną wioskę Panormo.

Przypadek sprawia, że Bartek wśród ziarenek piasku odnajduje gemmę (to szlachetny lub półszlachetny kamień z wklęsłym lub wypukłym reliefem), na której widnieje wizerunek byka ze złotymi rogami oraz starożytnego okrętu.

Dziadek miejscowej dziewczyny, którą chłopiec poznaje tuż po znalezieniu klejnotu, Spyros Dimitrios, opowiada dzieciom legendę, według której znaleziona przez Bartka gemma jest niczym innym, jak pieczęcią boga mórz, Posejdona. Ma ona wskazywać miejsce ukrycia skarbu pochodzącego z mitycznej Atlantydy.

Zew przygody drzemiący w każdym z piątki przyjaciół nie pozwala im tej informacji zignorować.
Choć sprawa mitycznej Atlantydy po dziś dzień budzi wiele kontrowersji wśród badaczy zajmujących się jej kwestią, muszę przyznać, że historia napisana na potrzeby drugiego tomu Kronik Archeo, staje się w moich czach wielce prawdopodobna. Dzieje się tak dlatego, że wysnute w niej tezy poparte są sprawdzonymi i znanymi informacjami.

Książkę przeczytałam bardzo szybko i była to dla mnie prawdziwa przyjemność. Choć na moment mogłam przenieść się w piękne miejsce, gdzie stałym elementem krajobrazu są białe, wyrosłe na skałach domki. Mimo iż fantazję mam bujną, wcale nie musiałam wyobrażać sobie tego, jak owe domki wyglądają, bowiem bajeczne ilustracje spowodowały, że miałam je niemal na wyciągnięcie ręki.

Naprawdę szata graficzna oraz ilustracje zawarte w Kronikach Archeo wspaniale dopełniają zajmującą treść, która zainteresować może nie tylko młodszych czytelników.
Wielkie brawa dla ilustratora serii, Jacka Pasternaka.

Książka zaintrygowała mnie bardziej, niż niejeden kryminał dla dorosłych. :-)))

sobota, 26 maja 2012

Mama

Filip przystanął przed dużym przeszklonym oknem wystawowym kwiaciarni, której od dłuższego czasu bywał częstym gościem. Wiedział, że gdy tylko przestąpi próg tego sklepu, zza lady przywita go ciepły uśmiech i równie ciepłe "dzień dobry" wypowiedziane głosem pani Hani.

- Poproszę dwa bukiety róż, jeden niech będzie herbaciany, drugi czerwony, przetykany konwaliami - rzekł Filip. Pani Hania z uśmiechem na ustach zabrała się do przygotowywania bukietów.

- Synku, - zagaiła serdecznie - pozdrów Mamę ode mnie. Słyszałam, że ostatnio bardzo chorowała. Powiedz jej, że czekamy z niecierpliwością, kiedy znowu nas odwiedzi.

- Dziękuję bardzo pani Haniu - trzydziestotrzyletni mężczyzna uśmiechnął się lekko, po raz kolejny usłyszawszy  zapamiętane jeszcze z czasów dzieciństwa słowo "synku", którym zawsze obdarzała go starsza kobieta, mimo iż Filip nie był przecież jej dzieckiem, ani nawet krewnym. - Proszę się nie martwić, na pewno przekażę Mamie pozdrowienia - Filip bezskutecznie próbował włożyć w dłoń starszej kobiety należność za dwa bukiety.

- Nie trzeba, mój drogi - powiedziała. - Niech kwiaty długo cieszą oczy tych, dla których są przeznaczone, Filipku - odprowadziła człowieka, którego znała od pierwszych dni jego życia, spojrzeniem przepełnionym serdecznością.

Filip... "Miłujący konie", takie imię nadała mu Mama. Imię o tak niezwykłym znaczeniu zobowiązywało, więc Filip od momentu, kiedy jako pięcioletni chłopiec po raz pierwszy dosiadł karego wierzchowca, jeździł na nim tak, jakby zarówno on i zwierzę o bujnej, gęstej grzywie stanowili jedność.

Kierując się w stronę domu, mężczyzna z nostalgią wspominał nie tylko lekcje jazdy konnej. Przed oczy napłynął mu obraz małego pokoiku, w którym od zawsze królowały książki i kwiaty. - Mama po dziś dzień ubóstwia kwiaty - uśmiechnął się do siebie. - I książki także - pomyślał o najnowszej powieści znanego pisarza, zawiniętej w kolorowy papier, spoczywającej na szafce w przedpokoju w jego nowym mieszkaniu. Było ono zupełnie inne od tego, które Filip jako mały chłopiec dzielił ze swoją Mamą. Tamto składało się tylko z małego pokoiku i jeszcze mniejszej kuchni, a mimo to wyniósł z niego najpiękniejsze i najlepsze wspomnienia. Do dnia dzisiejszego pamiętał okrągły brązowy stolik, nakryty dzierganą na szydełku serwetką, przy którym spędził z Mamą dużo radosnych chwil. To przy tym stoliku Mama opatrywała pozdzierane do krwi kolana i ocierała mokre od łez policzki. To przy tym stoliku z kolegami i koleżankami z klasy grali w karty, co chwilę sięgając po kawałek drożdżowej bułki z rodzynkami, grubo posmarowanej na wierzchu masłem. To przy tym stoliku wreszcie przytulała zrozpaczonego syna, gdy jego pierwsza wielka miłość znalazła sobie inny obiekt westchnień, powtarzając przy tym, że pewnego dnia odnajdzie taką, która jest przeznaczona dla niego.

Filip nie znał własnego ojca. Gdy tylko dowiedział się o tym, że Anna spodziewa się dziecka, odszedł ze słowami: "To twój problem, nie mój. Rób co chcesz i nie oczekuj ode mnie żadnej pomocy". Więc Anna radziła sobie sama.

Mimo tej gorzkiej pigułki, jaką Filipowi podarowało życie, stał się on człowiekiem o prawym, pogodnym i silnym charakterze, ponieważ miłość do ludzi, jaką zaszczepiła w nim Matka, była znacznie większa od wszystkich bolesnych ciosów, których doświadczał.

Dzięki swojej Mamie Filip poznał dwa odrębne światy. Swoją postawą wobec innych nauczyła go ona szacunku oraz akceptacji wobec odmienności. Pokazała mu, że to, co na pierwszy rzut oka wydaje się "inne", tak naprawdę po bliższym poznaniu jest "takie samo". Matka nauczyła go także patrzeć sercem...

Gdy kilka miesięcy temu Mama Filipa poważnie zachorowała, ten spędzał w szpitalu długie godziny, czuwając przy jej łóżku. Gdy po kilku tygodniach kryzys minął, pani Anna opuściła szpital jeszcze wątlejsza niż dawniej, lecz mimo to jak zawsze uśmiechnięta.

Filip nie przypuszczał, że wizyty w szpitalu zaowocują tym, na co tak długo czekał. Poznał tam Emilkę, która dziś po raz pierwszy świadomie będzie świętować Dzień Matki. Kiedy tylko Filip przekroczy próg mieszkania, Emilka bezwiednie położy dłoń na zaokrąglonym brzuszku,  po czym nieśmiało się do niego przytuli, delikatnie opierając policzek o pachnące płatki czerwonych róż. Emilka była pod pewnym względem bardzo podobna do jego Mamy.

Jego Mamy... Jego Mamy na wózku... Dzięki niej poznał dwa tak dalekie od siebie, a jednocześnie przenikające się nawzajem światy. Świat zdrowych i niepełnosprawnych. Jako student jeździł na obozy dla niepełnosprawnej młodzieży. Wśród młodych, poruszających się na wózkach ludzi jako wolontariusz spędzał każde wakacje i ferie zimowe.  Podczas lata uczył ich pływać w ciepłym lazurowym morzu, w zimie natomiast zjeżdżał wraz z nimi na sankach z wysokich pagórków, czemu zawsze towarzyszyły niepohamowane piski i krzyki radości. To właśnie wśród ludzi, których często bardzo inteligentne umysły zamknięte były w niedoskonałych ciałach, po raz kolejny nauczył się, czym jest szczera i bezgraniczna radość.

Filip weźmie narzeczoną na ręce, by znieść ją po schodach i pomóc usadowić się w samochodzie. Młodzi pojadą do pani Anny zakomunikować jej radosną nowinę. A potem Filip zabierze dwie drogie swemu sercu kobiety w pewne przepełnione magią miejsce... Będzie cudowna niespodzianka! Ale to już zupełnie inna historia...

*

Wszystkim Mamom z okazji ich święta, tym, które mogą już cieszyć oczy własnym potomstwem, tym przyszłym, i tym kobietom, które pragną nimi zostać, z całego serca życzę wszystkiego dobrego.

środa, 23 maja 2012

Maj upływa mi pod znakiem spotkań

Pamiętacie Lenkę? Jeszcze niedawno była taka malutka, a dzisiaj proszę jaka z niej duża panienka. Czyż nie jest prześliczna?


Lenka przybyła do mnie w odwiedziny aż z Człuchowa, wraz z moją długoletnią Przyjaciółką Anią i jej mężem Przemkiem. Spędziliśmy przemiłe wspólne pół godziny. Był to przedsmak dłuższej wizyty zapowiedzianej na lipiec. Już nie mogę się jej doczekać, tym bardziej, że Lenka była wpatrzona w "ciocię" jak w obrazek i pozwalała się zaczepiać. :-)))))
Dziecinka była grzeczna jak aniołek.

A w poniedziałek dostałam taki oto prezent od Agnieszki, u której kiedyś jako studentka byłam na praktykach:




To ręcznie robione kolczyki. Idealny prezent dla wielbicielki błyskotek, a kolczyków w szczególności. Jeśli ktoś chce sprawić mi radość, wie, iż uczyni to najlepiej obdarowując mnie ciekawą książką bądź kolczykami. Zresztą, ja z każdego podarunku cieszę się jak dziecko.

niedziela, 20 maja 2012

"Szczęście pachnie bzem"...


"Szczęście pachnie bzem" to kontynuacja losów głównych bohaterów, których czytelnicy mieli okazję poznać w książce pod tytułem "Aleja Bzów".

Bohaterką obu powieści jest Izabela Wieniawska, młoda, atrakcyjna dziennikarka, pracująca w "Oko", piśmie traktującym o kulturze. Przypadek sprawia, że w uporządkowane, jednak nieco puste życie młodej kobiety najpierw wkrada się pies, którego potrąciła, wracając nocą od babci, a wraz z nim przystojny, tajemniczy Wiktor, a jakiś czas potem Monika, matka samotnie wychowująca chorą na serce kilkunastomiesięczną córeczkę Oliwię.

Mimo iż światy tych dwóch kobiet są bardzo od siebie odległe, szybko znajdują one wspólny język. Ich szczególna relacja niedługo potem przeradza się w prawdziwą przyjaźń. Tak pokrótce można by streścić "Aleję Bzów".

Zapoznając się z powieścią "Szczęście pachnie bzem" możemy dowiedzieć się, jak potoczyły się dalsze losy Izabeli, jej babci, Wiktora, Moniki i Oliwki. Choć tytuł sugeruje sielankową historię, ta wcale taka nie jest. Pochłonięta własnym życiem Izabela, na które składa się między innymi remont nowego mieszkania, wprowadzanie na rynek nowego tytułu prasowego, z założenia będącego konkurencją dla prestiżowego "Oko" oraz jej związek z Wiktorem, po raz kolejny będzie musiała je przeorganizować. Stanie się tak z tego względu, że los najczęściej nie patrzy na ludzkie plany i marzenia, brutalnie je niwecząc.

"Szczęście pachnie bzem" to dla mnie przede wszystkim opowieść o sile przyjaźni. O tym, że mimo tego, iż trwała krótko, stanowiła relację jak najbardziej wartościową, ponieważ najistotniejsze w przyjaźni jest to, by być obok, gdy ważna dla nas osoba nas potrzebuje.

Moim zdaniem Autorka wplotła między wiersze powieści problemy ważne z punktu widzenia społecznego. Taki problem to nie tylko dylemat wiążący się z kwestią adopcji osieroconego dziecka, lecz także i to, że obowiązki rodziców chrzestnych nie polegają jedynie na przesyłaniu dziecku prezentów urodzinowych. Jest to bowiem trwanie przy chrzestnym synu lub córce w chwilach, gdy oni tego najbardziej potrzebują. Ale jak wiele chrzestnych matek, chrzestnych rodziców w ogóle, znalazłoby w sobie tyle odwagi, by postąpić równie szlachetnie, tak jak to uczyniła Izabela?

"Szczęście pachnie bzem" to dobrze skonstruowana i napisana powieść obyczajowa. Nie jest to romans, lecz historia ukazująca relacje międzyludzkie, ich codzienność, przeplataną radościami i smutkami. Dzięki niej na nowo można zatęsknić za wiejską ciszą, w której charakterystycznymi dźwiękami są cykanie świerszczy i kumkanie żab, a gestami przytulenie przez osiemdziesięcioletnią babcię, która na obiad przygotowuje ukochanej wnuczce rosół z kury i racuszki z jabłkami.

czwartek, 17 maja 2012

Spotkanie z Piotrusiem i Ulą

Dzisiaj miałam zacnych gości, mianowicie moją przyjaciółkę Ulę i jej ośmiomiesięcznego synka Piotrusia. Powiedzcie sami, czyż ten mały szkrabek nie jest jest cudowny? :-)))
"Ciocia", czyli ja, z wrażenia, że będzie miała zdjęcie z "Piotrusiem Panem", zamknęła oczy. ;-)))


Ula, dziękuję Wam bardzo za odwiedziny i czekam na kolejne. ;*

wtorek, 15 maja 2012

"Kroniki Archeo". "Tajemnica klejnotu Nefertiti"


Tę książkę czytałam już dość dawno, gdyż jeszcze przed Wielkanocą, mimo to chciałabym napisać o niej chociaż kilka słów.

"Tajemnica klejnotu Nefertiti" to pierwszy tom z cyklu "Kroniki Archeo". Jej głównymi bohaterami jest pięcioro przyjaciół: Ania i Barek Ostrowscy oraz Jim, Martin i Mary Jane Gardnerowie. Rodzice tych dwóch rodzeństw zawodowo parają się archeologią. Zamiłowanie do starożytnych zagadek siłą rzeczy odziedziczyły po nich ich dzieci.

Książka rozpoczyna się w momencie, gdy banda rabusiów okrada starożytny egipski sarkofag. Zrządzeniem losu rozmowę na temat rabunku kilka dni później podsłuchuje mała Ania Ostrowska, która wraz z bratem, opiekunką i trójką przyjaciół przyleciała do Egiptu, aby towarzyszyć rodzicom przez kilka tygodni podczas wykopalisk.

Dwaj tajemniczy mężczyźni w swej rozmowie o rabunku wspominali także o ekscentrycznej starszej kobiecie,którą należy pilnować, jako że zbytnio interesuje się starożytnymi legendami oraz klejnotem Nefertiti. Ania wiedząc o jaką kobietę chodzi, postanawia ostrzec ją przed niebezpieczeństwem. Kobietą ową okazuje się lady Ginevra Carnarvon, krewna lorda Carnarvona, który przed wielu laty odkrył grobowiec faraona Tutanchamona. W dowód wdzięczności za ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem lady powierza dzieciom pewną tajemnicę...

Wspaniale było choć na moment poczuć się znowu dzieckiem czytając pierwszy tom "Kronik Archeo". Na uwagę zasługują nie tylko dobrze poprowadzona intryga, która uwiedzie niejednego młodego miłośnika zagadek, ciekawie pomyślana szata graficzna, czy wprost bajeczne ilustracje - niemal jak żywe!, lecz także mnogość ciekawostek i zdjęć, dzięki którym czytelnik będzie miał okazję poznać wiele faktów na temat tradycji i kultury starożytnego Egiptu.

Książkę tę polecam przede wszystkim miłośnikom przygód, nie tyko tym kilkuletnim, dorosłym też.

środa, 9 maja 2012

Walka o lepsze życie

Bardzo długo zastanawiałam się, czy i jak napisać tego posta tak, aby nikt nie poczuł się urażony tym, co tutaj zaraz przeczyta.

Jestem niepełnosprawna od urodzenia i to powinien być dla mnie stan naturalny. Powinien, ale nie jest. To świadomość tego, że moje życie może wyglądać inaczej spowodowała, że mam jeszcze nadzieję, iż kiedyś stanę na nogi. Ja akceptuję siebie taką jaką jestem, wiem jednak, że aby stać się kobietą w pełni samodzielną, muszę stanąć na nogi. Walczę więc o tę samodzielność ze wszystkich sił i robię co mogę, ale czasami czuję się tak, jakbym znalazła się pod ścianą.

Sytuacja w jakiej się obecnie znajduje, trwa już ponad cztery miesiące i jakoś nie widać szans na jej poprawę. Nie mogę powiedzieć wszystkiego, ponieważ utraciłam komfort anonimowości. Powiem tylko, że zwracam się z prośbą o pomoc do różnych fundacji oraz innych instytucji, w sprawie dofinansowania rehabilitacji indywidualnej, bo już dawno wykorzystałam wszystkie pieniądze, jakie miałam na moim subkoncie fundacyjnym. Wszędzie, gdzie tylko się zwrócę, napotykam na mur obojętności. Mur, który zawiera się w słowach: "Przykro nam bardzo, ale pomagamy tylko dzieciom". Niekiedy słyszę, że: "nie pani jedna oczekuje na pomoc".

A ja się pytam, DLACZEGO? Czy to, że jestem dorosła, oznacza, że nie zasługuję na pomoc? Czy życie i zdrowie dzieci jest cenniejsze tylko dlatego, że są dziećmi? Moim zdaniem nie. Każdy, czy to dziecko, czy dorosły, powinien mieć takie same szanse uzyskania pomocy, ponieważ każde zdrowie i życie jest tak samo cenne i wartościowe. A prawda jest taka, że nawet na takim oczywistym polu, jakim jest zdrowie, nie ma sprawiedliwości. Jeśli dzieci mają zaradnych rodziców, mogą mieć zapewnioną pomoc choćby na minimalnym poziomie. Dorośli niestety nie, i piszę to z pełną świadomością na podstawie własnych doświadczeń. Choć i wiele jest takich dzieci, o których także nikt nie pamięta.

Jest mi po prostu przykro, kiedy słyszę po raz kolejny, że nie uzyskam pomocy, bo jestem dorosła.
Mam świadomość tego, że są takie schorzenia, których wyleczyć się nie da do osiemnastego roku życia określonego dziecka. Medycyna i jej pokrewne dziedziny rozwijają się teraz niezwykle szybko i trzeba utrzymywać chorego w jak najlepszym stanie. A mnie nasunęła się taka refleksja, że kiedy chory młody człowiek skończy osiemnaście lat, pomoc, którą do tej pory otrzymywał, przestanie napływać tylko dlatego, że stał się on dorosły. A co dzieje się z tymi, którym nagle w ciągu jednego dnia z powodu złośliwości losu cały świat wali się na głowę i zaczynają się zmagać z życiem na wózku? Bo o tych, którzy stają się niepełnosprawni z powodu własnej głupoty prowadzącej do nieprzestrzegania elementarnych zasad bezpieczeństwa, nie chcę na tym blogu wspominać.

Ludzie potrafią też radzić, zrób to albo tamto, pojedź tu albo tam. Albo mówią wprost, dlaczego zaczęłam się leczyć tak późno. A zresztą po co, bo fruwać i tak już przecież nie będę. Ja nie chcę fruwać, chciałabym jedynie móc samodzielnie chodzić, nic więcej.

Moje leczenie trwa od drugiego, trzeciego roku życia. Mama zjeździła ze mną całą Polskę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu ratunku dla mnie. Gdybym dziesięć lat temu nie została zostawiona sama sobie, dzisiaj najpewniej już bym chodziła. A ja zostałam sama ze swoim strachem i łzami bezsilności, bez żadnej wskazówki, gdzie mogę udać się po pomoc.

Myślę, że ci wszyscy, którym tak łatwo jest mnie oceniać, przestaliby to robić natychmiast, kiedy sami na własnej skórze poczuliby, jak to jest. Takie obojętne podejście do chorych i niepełnosprawnych dorosłych bierze się albo z głupoty albo z faktu nieznajomości problemu. Albo może z chęci dokopania leżącemu.

Na co dzień staram się być pogodna i uśmiechnięta. Nikt nie widzi ani moich łez, bo płaczę w poduszkę, ani tego, że pół nocy przewracam się z boku na bok, martwiąc się o to, co będzie jutro. Te łzy to rezultat bezradności, a nie histeria, jak mi ktoś to kiedyś zarzucił.
Ja od życia nie chcę dużo, chcę tylko móc mieć równe szanse w walce o zdrowie. Bo może ta moja upragniona samodzielność spowoduje, że to, za czym tak tęsknię i na co czekam, nareszcie się urzeczywistni.

Chciałabym po prostu, żeby moje życie było łatwiejsze i bardziej szczęśliwe. Czy to tak wiele?
Gdybym nie robiła nic i czekała, aż mi spadnie biblijna manna z nieba, mogłabym mieć żal o to, co się obecnie dzieje, tylko do siebie. A prawda jest niestety zupełnie inna.

*

Na koniec jeszcze jedna smutna wiadomość. Pan Zbyszek Białonowski, o którym wspominałam TUTAJ przegrał walkę z chorobą nowotworową rdzenia kręgowego. Zmarł drugiego maja. On też walczył o to, by wstać z wózka. Jest mi strasznie smutno z tego powodu, ponieważ naprawdę szczerze życzyłam mu powrotu do zdrowia i zwyczajnego życia.

Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci...

sobota, 5 maja 2012

"Bilbord" Joanny D. Bujak




"Bilbord', to druga po "Spadku" powieść Joanny D. Bujak, jaką miałam okazję przeczytać.
Akcja powieści rozgrywa się w dużej mierze w Kazimierzu Dolnym. Rozpoczyna się ona w momencie, gdy Krzysztof Pasłęcki, właściciel dobrze prosperującej kwiaciarni, dowiaduje się od swego długoletniego przyjaciela Feliksa Pokornego o tym, iż jego ojciec uciekł z więzienia.

Niemal w tym samym czasie w różnych regionach Polski dochodzi do serii wyjątkowo brutalnych morderstw. Ich ofiarami padają kobiety w różnym wieku i o różnej pozycji społecznej. Co łączy zamordowane denatki z Krzysztofem Pasłęckim i jego koszmarnymi snami, po których na jego ciele pojawiają się liczne obrażenia? A przede wszystkim, gdzie czai się morderca? Daleko czy blisko?
"Bilbord" zaliczyć można do gatunku kryminałów, a nawet thillerów. To bardzo "mocna" powieść. Momentami wydawała mi się nawet zbyt sugestywna. Według mnie zbyt dosłownie opisywane w niej były sceny dokonywanych zabójstw. Były one godne realnego seryjnego zabójcy.

Książkę, mimo iż była dość pokaźnych rozmiarów, czytało się w miarę przyjemnie. Mimo jej zbytniej "dosłowności" bardzo mnie interesowało to, kto jest tym seryjnym mordercą, z jakich powodów zabija, i według jakiego klucza dobiera swoje ofiary. Rozwiązanie zaproponowane przez Autorkę zaskoczyło mnie, ponieważ nie spodziewałam się, że mordercą jest ta, a nie inna osoba.
Polecam przede wszystkim miłośnikom mocnych wrażeń i wielbicielom dobrych kryminałów.
Teraz czas poczytać coś zdecydowanie lżejszego - i dosłownie i w przenośni.

czwartek, 3 maja 2012

Zabieram Was do „Nadziei”, czyli Katarzyna Michalak, jakiej jeszcze nie znacie. Recenzja przedpremierowa


Dzięki lekturze „Nadziei” miałam okazję po raz kolejny spotkać się z twórczością mojej ulubionej pisarki Katarzyny Michalak. Jest to piękna opowieść o dwojgu ludziach, Lilianie i Aleksieju. Los przypadkowo splata żywoty głównych bohaterów powieści, gdy ci są jeszcze dziećmi i mają zaledwie po kilka lat. Są dla siebie kimś więcej, niż tylko towarzyszami dziecięcych zabaw.

Wychowywany przez ciotkę Aleksiej jest dla Lilki najlepszym przyjacielem i oparciem, którego od zawsze jej tak bardzo brakowało. A Lilka? Kim dla Aleksieja jest Lilka, która w miarę upływu lat z brzydkiego kaczątka przeistacza się w piękną kobietę?

Tytułowa „Nadzieja” to stary dom, zagubiony gdzieś w miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi, i ukryty przed ich wzrokiem. Wydawać by się więc mogło, że jest to tylko kolejna historia o poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi. Po części rzeczywiście tak jest w istocie, jednakże nie do końca. Jest to bowiem historia całkowicie odmienna od wszystkich tych, które dotąd stworzyła Katarzyna Michalak. Zetkniemy się w niej zarówno z przejmującym smutkiem, scenami sugestywnie opisującymi namiętność, jaka łączyć może mężczyznę i kobietę, jak i „nadzieją”, która nie pozwala utracić wiary w lepsze jutro, pomimo wszechogarniającego mroku, otaczającego życie człowieka.

Tak samo jak i historia, którą opisuje „Nadzieja” jest zupełnie inna, tak i podobnie rzecz ma się z jej bohaterami. Nie są to już ludzie wierzący z dziecięcą naiwnością w to, iż świat jest tylko i wyłącznie dobry i z ufnością patrzący w przyszłość. Wręcz przeciwnie – są to osoby noszące w duszach ukryte blizny, a w sercach bolesne tajemnice. Ciążąca nad nimi przeszłość przygniata je, nie pozwalając tym samym na zwyczajne, normalne życie. Bohaterowie tej książki nie wybierają między dobrem, a złem, lecz między złem większym, a mniejszym. Stają się przez to bardziej ludzcy i realni.

Dzięki „Nadziei” można znowu uwierzyć w to, że tak jak po deszczu na niebie wschodzi słońce, tak po gwałtownej burzy, całkowicie zmieniającej nasze życie, zawsze przychodzi spokój, nawet pomimo tego, że nic nie będzie w nim takie samo jak przedtem…

Przeczytanie najnowszej książki Katarzyny Michalak polecam zarówno czytelniczkom i czytelnikom obeznanym z jej twórczością, jak i wszystkim tym, dla których lektura „Nadziei” będzie pierwszym spotkaniem z talentem literackim pisarki.

Książkę w wersji elektronicznej przeczytałam dzięki uprzejmości Autorki. Zwróćcie uwagę na okładkę, czyż nie jest piękna? Fotografia okładki pochodzi z bloga Katarzyny Michalak.

Powieść ukaże się w księgarniach 14 czerwca.