sobota, 31 grudnia 2011

Na Nowy Rok...

Z okazji zbliżającego się wielkimi krokami Nowego Roku, życzę Wam, drodzy Przyjaciele, Czytelnicy mojego bloga z całego serca życzę, by powiodły się Wasze plany i zamierzenia. By ten Nowy Rok, który nadejdzie już za niespełna cztery godziny, był znacznie lepszy od tego, który dzisiaj odchodzi.

Tym, którzy się dzisiaj bawią, życzę szampańskiego Sylwestra. Tym, którzy spędzają ostatni dzień 2011 roku w domowych pieleszach, życzę spokojnego wieczoru i nocy.

A sobie życzę bardzo nieśmiało, po cichutku, żeby rok 2012 był łatwiejszy w przeżywaniu od swojego poprzednika. By był dla mnie rokiem, w którym "wszystko, co niemożliwe, stanie się możliwe". By nie zabrakło mi ani wiary, ani sił, ani środków finansowych, potrzebnych do walki o samodzielne jutro. I by był to zarazem dla mnie rok spełniających się Marzeń. Takich, o których wiecie, i takich, o których nie śmiem Wam powiedzieć także...

wtorek, 27 grudnia 2011

"I belive I can fly, I belive, I can touch the sky..."

Kiedy ponad cztery miesiące temu leżałam na szpitalnym łóżku, czekając na podanie narkozy, z tamtych chwil pamiętam tylko zakryte oczy mojej Mamy, kręcące się w moich oczach łzy, które za wszelką cenę starałam się ukryć oraz paniczny strach, że już się nie obudzę z tego wywołanego anestetykami snu. Tylko gdzieś bardzo, bardzo daleko, na dnie mego przerażonego serduszka tliła się iskierka Nadziei na to, że "jutro" może być lepiej...


Jeszcze cztery miesiące temu wózek zastępował mi nogi. Dziś natomiast już "wierzę w to, że mogę dotknąć nieba". Bo wiem, że to, na co czekałam dwadzieścia sześć lat staje się prawdą na moich oczach. Że niemożliwe staje się możliwe. Na przekór wszystkiemu... Zobaczcie sami.

Siedzę na krześle z uśmiechem na buzi.


Stoję o kulach ze słońcem w sercu i radością w oczach.


Ja w wersji zmęczonej i Ten, Który Przywrócił Mi Nadzieję - mój rehabilitant - Pan Rafał.


To właśnie między innymi dzięki Waszej pomocy idę do przodu - w najpełniejszym znaczeniu tych słów. Dziękuję Wam, że towarzyszycie mi w tej walce o lepsze jutro, nawet wirtualnie. I proszę Was raz jeszcze, nie zapominajcie o mnie. Ja naprawdę bardzo potrzebuję Waszej pomocy...

piątek, 23 grudnia 2011

Pomódlmy się w Noc Betlejemską...

"Pomódlmy się w Noc Betlejemską, 
w Noc Szczęśliwego Rozwiązania, 
by wszystko się nam rozplatało,
węzły, konflikty, powikłania. 

By anioł podarł każdy dramat aż do rozdziału ostatniego, 
kładąc na serce pogmatwane, jak na osiołka - kompres śniegu. 
Aby wątpiący się rozpłakał na cud czekając w swej kolejce, 
a Matka Boska - cichych, ufnych - jak ciepły pled wzięła na ręce". 

Ks. Jan Twardowski 

Już jutro wszyscy zasiądziemy do Wieczerzy Wigilijnej. Życzę Wam, Drodzy Przyjaciele, aby Nowonarodzone Dzieciątko przyniosło Wam to, czego Wam brakuje w zabieganej codzienności: zdrowia, spokoju i pogody ducha, patrzenia na otaczający nas świat z dziecięcą radością w sercu, czasu spędzonego wśród drogich sercu ludzi oraz spełnienia Marzeń - wszystkich, nawet tych, których nie macie odwagi wypowiedzieć na głos...

"Bóg się rodzi, moc truchleje..."

niedziela, 18 grudnia 2011

Mój dzień w książkach

Na blogu u Sabinki zobaczyłam fajną zabawę i mimo że bloga mam dopiero od niedawna, sama postanowiłam wziąć w niej udział, chociaż linków do recenzji nie będzie z tego prostego powodu, że prawie wszystkie książki tutaj wymienione przeczytałam jeszcze przed założeniem bloga.

Zaczęłam dzień z "Sosnowym dziedzictwem" w drodze do pracy zobaczyłam "Domek nad morzem" i przeszłam obok "Sklepiku z niespodzianką", żeby uniknąć "Przebudzenia", ale oczywiście zatrzymałam się przy "Pensjonacie Sosnówka".

W biurze szef powiedział: "Lato w Jagódce" i zlecił mi zbadanie "Milczącego zamku". W czasie obiadu z "Księdzem Rafałem" zauważyłam "Tygrysie Wzgórza" pod "Werandą pełną słońca", potem wróciłam do swojego biurka pod "Oknem z widokiem".

Następnie, po powrocie z pracy kupiłam "Miłość w kasztanie zaklętą", ponieważ mam "Sekretnik".

Przygotowując się do snu wzięłam "Niebieskie migdały" i uczyłam się "Szarych śniegów Syberii" zanim powiedziałam dobranoc "Cieniowi gejszy".

sobota, 17 grudnia 2011

Drzewo sprawiedliwości


W dalekiej, rozgrzanej słońcem Jerozolimie, rosną drzewka chlebowe, zwane też "drzewami sprawiedliwości".  Każde z nich uosabia historię tych, którzy podczas II Wojny Światowej potwierdzali swoje człowieczeństwo, narażając przy tym własne życie.

Powieść Moniki Warneńskiej obrazuje losy Anny, kobiety, która czując zbliżający się kres swego istnienia, postanawia opowiedzieć, a tak naprawdę spisać historię swego niedługiego życia.

Anna jako dziecko wychowywała się w biednej robotniczej, lecz bardzo kochającej się rodzinie. Zarówno ona, jak i czwórka jej rodzeństwa, bardzo dobrze się uczyła. Za namową dyrektora szkoły podstawowej, do której uczęszczała, przy aprobacie rodziców, dziewczyna zdaje egzaminy do gimnazjum. Mimo że nauka nie spędzała jej snu z powiek, nad jej "gimnazjalną edukacją" zaczynają się wkrótce zbierać ciemne chmury. Ich powodem jest kryzys gospodarczy oraz związany z nim brak pieniędzy.

Los chciał jednak, że na Wielkanoc do rodziny Anny przyjeżdża z Warszawy siostra ojca dziewczyny, Zofia, wraz z mężem. Małżeństwo nie doczekało się własnego potomstwa, postanawiają więc zabrać Annę do siebie, chcąc jej w ten sposób zapewnić godziwe życie i wykształcenie oraz zapełnić pustkę we własnym bogatym domu.

Anna dość szybko przystosowuje się do nowej sytuacji. Pochłania ją poznawanie stolicy i zawieranie znajomości z koleżankami. Pewnego dnia poznaje młodszą od siebie o trzy lata Julię Grandapel, przez rodziców pretensjonalnie nazywaną Julitką.

Początkowym pretekstem do spotkań stają się udzielane Julii korepetycje z matematyki i łaciny, z czasem jednak dziewczęta serdecznie się zaprzyjaźniają. Nie przeszkadza im nawet to, iż Julia wywodzi się z żydowskiej rodziny o ugruntowanych tradycjach.

Upływający czas sprawia jednak, że Annę pochłaniają studia na uniwersytecie, w związku z czym więzi z Julią i jej rodzicami, chcąc nie chcąc, rozluźniają się. Pod koniec studiów, Anna, teraz już młoda kobieta, pragnąc usamodzielnić się finansowo, a tym samym odciążyć owdowiałą ciotkę, rozpoczyna pracę w Polskich Liniach Lotniczych LOT. Właśnie tam Anna poznaje swego przyszłego męża.

Ślub zakochanych w sobie do szaleństwa dwójki młodych ludzi przypada na Święta Wielkanocne, tuż przed wybuchem wojny, w które ta brutalnie wkracza w ich życie już pod koniec sierpnia 1939 roku.
Michał ginie po kilku miesiącach na obcej angielskiej ziemi, nie dowiedziawszy się o tym, iż dziecko, którego z taką radością oczekiwał - córeczka Joanna - umiera niedługo po nim.

Aby zapomnieć o nieszczęściu, które ją dotknęło, Anna zaczyna pomagać ludziom przebywającym w getcie. Na jego terenie przypadkowo spotyka przyjaciółkę z dawnych lat - Julię. Julia prosi Annę, by ta wydostała z getta jej ośmiomiesięczną córeczkę...

"Wspólny dom nam zburzono, krew przelana nas brata..." (W. Broniewski).

W "Drzewie sprawiedliwości" zamyka się historia dwóch kobiet i dziecka, których losy złączyła wojna. Dziecka, które każda z nich mogła uważać za własne. Historia ta nie kończy się w 1945 roku, lecz trwa niemal po dzień dzisiejszy, a jej symbolem jest drzewko chlebowe rosnące na jerozolimskiej ziemi. Jest ona dowodem na to, iż każdy człowiek może wydobyć z siebie odrobinę człowieczeństwa, w tych "odczłowieczonych" czasach wojny, jeżeli tylko ma na to odwagę. Pokazuje także, że więzy miłości przybranej matki do córki, są znacznie silniejsze, aniżeli więzy krwi, mimo wszelkiego zła, które się wydarzyło.

"Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat". (Talmud).

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Na krawędzi...

Czuję się tak, jakbym stała na krawędzi przepaści. To właśnie ona oddziela mnie od świata ludzi samodzielnych. Wystarczy zrobić ten decydujący krok, by przekroczyć tę "magiczną" linię, dotąd dla mnie nieosiągalną. Czy znajdę w sobie dość sił i odwagi, by nie patrząc na to, co było, nie rozpamiętując zaprzepaszczonych nie z mojej winy szans, pójść do przodu?

Tak, znajdę je, a właściwie już znalazłam. Muszę tylko jeszcze ujarzmić paraliżujący mnie lęk przed upadkiem. Ale i on mi niestraszny. Bo najważniejsze to IŚĆ DALEJ. Pokonywać samą siebie. Obłaskawiać własne nieposłuszne ciało, tak jak treser obłaskawia dzikie zwierzę.

Iść dalej. Bez względu na konsekwencje. Każdego dnia zdobywać Mount Everest na miarę siebie samej. I w końcu wejść na szczyt. Ten najważniejszy ze wszystkich. Szczyt samodzielnego życia...

piątek, 9 grudnia 2011

"Dotyk miłości"

Lubicie Elvisa Presley'a? Ja bardzo. O największe wzruszenie przyprawia mnie jego piosenka Love me tender

Kiedy jej słucham, przypomina mi się film, który oglądałam jeszcze jako nastolatka.
"Dotyk miłości"*, gdyż to o nim mowa, ukazuje historię trzynastoletniej Karen, dziewczynki chorej na Mózgowe Porażenie Dziecięce. Akcja filmu rozgrywa się w latach pięćdziesiątych, jej miejscem są Stany Zjednoczone.

Główna bohaterka "Dotyku miłości" przebywa w domu opieki, porzucona przez rodziców, którzy nie są w stanie zaakceptować jej taką, jaką jest. Jej towarzyszami są starzy ludzie i pielęgniarki, traktujące ją jak przedmiot, który przestawia się z miejsca na miejsce, a nie człowieka.

Dni Karen upływają na siedzeniu na wózku i wpatrywaniu się w jeden punkt. Tylko na tym, ponieważ dziewczynka nie wydaje z siebie żadnych dźwięków. Wszystko zmienia się w momencie, gdy progi ośrodka przekracza młoda, energiczna rehabilitantka (nie pamiętam już jej imienia). Wyrywa ona dziewczynkę z mroku, w którym się znajduje. Z zaskoczeniem odkrywa, iż Karen nie tylko potrafi mówić, ale jest również bardzo inteligentna.

Fizjoterapeutka opiekuje się Karen jak własną córką, której nie ma. Próbuje jej ulżyć, ćwicząc jej zesztywniałe ręce i nogi, uczy ją pisać i czytać. Przede wszystkim jednak zaczyna pytać Karen o to, o co nikt jej nigdy przedtem nie pytał. O jej własne Marzenia.

Karen ma takie jedno, najskrytsze. Pragnie napisać list do swego idola, Elvisa Presley'a. Opiekunka szczerze ją do tego zachęca. W liście Karen wysyła piosenkarzowi własne zdjęcie. Zadaje mu także pytanie, czy powinna ściąć swe długie włosy.

Miesiące jednak mijają, a oczekiwanego listu, jak nie było, tak nie ma. By odwrócić uwagę Karen od upływającego czasu, rehabilitantka wraz z pielęgniarzem, zabiera Karen do kina. Daje jej ono możliwość ujrzenia Presley'a na wielkim ekranie. W pamięci utkwiła mi scena, w której Karen obserwuje jak Presley tańczy i w tej samej chwili uświadamia sobie, iż ona sama nigdy nie będzie w stanie tego robić. A zaraz potem, oczarowana, wsłuchuje się w hipnotyzujący głos Elvisa, śpiewającego "Love me tender".

Dni mijają. Karen zaczyna gasnąć. Staje się coraz słabsza. Okazuje się, że powodem jej pogarszającego się stanu, jest wada serca. Traci też nadzieję, że to o czym marzy, wreszcie się ziści.
List, którego z tak wielką niecierpliwością oczekiwała, zastaje dziewczynkę w szpitalu. Jej ukochany idol przeprasza w nim za tak wielką zwłokę, prosi też, by nigdy nie ścinała włosów, ponieważ podoba mu się właśnie taka, jaka jest. Niezwykle dziewczęca. Po przeczytaniu słów, na które czekała tak długo, dziewczynka umiera. Ze wzruszenia pęka jej serce.

Film został poświęcony fizjoterapeutce, która opiekowała się dziewczynką. I samej Karen. Za jej dotyk miłości...

Mimo iż ten telewizyjny dramat, należy do produkcji klasy B, bardzo mi się podobał. Pokazuje on bowiem brutalną prawdę o tym, jak ponad pół wieku temu traktowano ludzi podobnych do mnie. Cywilizowane dzisiaj Stany Zjednoczone, przypominały wtedy starożytną Spartę, w której dzieci odbiegające od ogólnego wyobrażenia o doskonałości, zrzucano po prostu ze skały. W Ameryce ich nie ratowano, podobnie jak w Polsce, jeszcze w latach siedemdziesiątych. A dlaczego? Bo przecież nie rokowały.

"Dotyk miłości" pokazuje także, że Marzenia - te Prawdziwie Wielkie - są siłą napędową człowieka, jeżeli się do nich dąży. Elvisowi nadaje natomiast twarz zwyczajnego człowieka, a nie gwiazdora.
Film ten to dla mnie także dowód na to, iż bardzo wiele zależy od tego, w jakim środowisku przyszedł na świat niepełnosprawny człowiek. Że choroba to nie kara, a sprawdzian, z którego nie ma poprawek. Sprawdzian z Miłości i Człowieczeństwa, zaś każdy "chory" w mniemaniu współczesnego społeczeństwa, dążącego nieraz do perfekcji za wszelką cenę, taki nie jest. Jest "tylko" i "aż" inny. A tak naprawdę taki sam, jak wszyscy.

* Twórcy filmu zapewniali we wstępie, że historia o Karen jest autentyczna. Mnie najbardziej kojarzy się ona z  kobietą, mimo iż nie wszystkie fakty się zgadzają.

* Elvis Presley był bardzo hojnym człowiekiem. Kilka miesięcy temu usłyszałam w radiu, że w jego domu w Memphis znaleziono zamurowane w ścianie dokumenty, z których niezbicie wynikało, że Presley bardzo dużą część swoich dochodów przeznaczał na cele charytatywne. Robił to po cichu, nie dla poklasku i bez blasku fleszy.

wtorek, 6 grudnia 2011

"Jestem ołówkiem w ręku Boga"



"Ołówek" Katarzyny Rosickiej - Jaczyńskiej nie jest lekturą ani lekką, ani tym bardziej łatwą, choć przyjemnie się ją czyta. Biorąc tę książkę do rąk, czułam lęk przed tym, co w niej odnajdę. Z czym przyjdzie mi się zmierzyć.

Autorka powieści jest zarazem jej główną bohaterką. Katarzyna to kobieta około pięćdziesięcioletnia. Rude włosy i magnetyzujące spojrzenie przyciągały do niej przystojnych mężczyzn. Kiedyś miała wszystko, a cały niemal świat leżał u jej stóp. 

Kiedyś... Przed dziesięcioma laty dotąd silne i zdrowe ciało bohaterki zaczęło wysyłać niepokojące sygnały. Jednego dnia zaczęła tracić siłę w nogach, drugiego przewróciła się na prostej drodze, a jeszcze innego nie była w stanie przejść po nierównej podłodze. Nie przejmowała się jednak tym, co się z nią dzieje, zajęta prowadzeniem agencji modelek, organizacją pokazów w Teatrze Wielkim, opieką nad trójką dorastających latorośli, czy wreszcie wiązaniem się z mężczyznami, goszczącymi na pierwszych stronach gazet. 

W tym, że wszystko jest w porządku upewniały kobietę wizyty u kolejnych specjalistów, których po pewnym czasie zaczęła jednak odwiedzać. Właściwa diagnoza przyszła po trzech latach oczekiwania. Brzmiała jak wyrok: SLA, stwardnienie zanikowe boczne, choroba neurodegeneracyjna. Najprościej rzecz ujmując schorzenie to dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu odbiera człowiekowi wszystkie siły fizyczne, pozostawiając mu przy tym jasny i otwarty umysł.

Po diagnozie życie autorki książki zmieniło się niemal z dnia na dzień. Prawie wszyscy ci, których uważała za prawdziwych przyjaciół odeszli, bojąc się patrzeć, jak dotąd pełna życia kobieta, gaśnie w oczach. Przy jej boku pozostał tylko Wiktor, homoseksualista. Przez dwa lata opiekował się Kasią niczym najczulsza pielęgniarka. We wszystkim jej pomagał. Po prostu był.

Nadzieją na wyzdrowienie miał być dla Kajki wyjazd do Indii oraz stosowana tam medycyna ajurwedyjska. To właśnie w tym odległym zakątku świata Katarzyna przekonała się jak bardzo Hindusi różnią się sposobem bycia od nas, Polaków. Tam była po prostu człowiekiem, któremu trzeba pomóc, a nie przedmiotem, czy rośliną, aczkolwiek rośliną myślącą.

Mimo trudnej i często bardzo bolesnej tematyki, którą tworzą osamotnienie, brak zrozumienia nawet wśród najbliższych, zmaganie się z urzędniczymi absurdami, czy wreszcie walka o każdy godnie przeżyty dzień, "Ołówek" niesie nadzieję. Nadzieję na to, że zawsze może być lepiej, bez względu na okoliczności. Pozwala lepiej zrozumieć człowieka chorego, który zmaga się z codziennością tak trudną, iż dla większości z nas jest ona nie do ogarnięcia. 

Największa wartość tej książki zamyka się jednak według mnie w zdaniu: "Chciałabym wykrzyczeć wszystkim "chorym", żeby nigdy się nie poddawali (...). Najgorsze w chorobie jest przeświadczenie, że już niewiele można zrobić, że nie wypada niczego od życia oczekiwać, że jest się osobą gorszą, niewartą miłości i uwagi. (...) Wszystkim "zdrowym" chciałabym przypomnieć, żeby doceniali i byli prawdziwie wdzięczni za każdy, krok, gest, oddech, bo jutro może wyglądać inaczej. Życie jest cudem zawsze".

Przeczytajcie. Naprawdę warto.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Pierwsze koty za płoty, czyli tonący brzytwy się chwyta

"Miałam kiedyś Marzenie, wielkie Marzenie" - tak brzmi cytat z "Roku w Poziomce", autorstwa Katarzyny Michalak.

Ja także mam własne marzenia, jedne duże inne mniejsze, jeszcze inna zaś całkiem maleńkie, "nie większe niż łebek od szpilki", tak jak to gdzieś kiedyś napisałam. To, o którym teraz myślę jest Wielkie. Właśnie tak. Wielkie.

Moje największe Marzenie sprowadza się do trzech słów: chcę samodzielnie chodzić. W spełnieniu tego zwykłego - niezwykłego Marzenia przeszkadza mi choroba, a ściślej mówiąc Mózgowe Porażenie Dziecięce. Jedynym skutecznym lekarstwem na to schorzenie są operacje ortopedyczne oraz długotrwała, systematyczna rehabilitacja. Dotychczas, od dzieciństwa, aż po chwilę obecną, przeszłam cztery operacje. Ostatniej poddałam się w sierpniu. Była ona najmniej inwazyjną, a jednocześnie - z pewnych przyczyn - najtrudniejszą i najbardziej skomplikowaną. Jej pierwsze efekty już widać - są duże i następują niemalże z dnia na dzień.

Dotąd walczyłam po cichu, bo tak mnie moja Mama wychowała. Teraz jednak znalazłam się w takim momencie swego życia, że aby zostać usłyszaną, muszę zacząć krzyczeć.

W Mózgowym Porażeniu Dziecięcym systematyczna i długotrwała rehabilitacja to połowa sukcesu. Niestety jest ona bardzo kosztowna. Miesięczny koszt rehabilitacji pod okiem wykwalifikowanego fizjoterapeuty to 3000 złotych, ja zaś powinnam być rehabilitowana przez kilka miesięcy, a nawet do roku, a w każdym razie do chwili, gdy sama nie stanę na nogi.

Za Nadzieję i Marzenia - tak jak za wszystko w życiu - trzeba płacić. Od pierwszego samodzielnego kroku dzielą mnie dosłownie milimetry. "Tak blisko, a tak daleko..." Za swoje Wielkie Marzenie płacę potem, bólem i łzami. To trudna wojna. Wojna z własnym niewładnym ciałem. Z samą sobą.

Choć wojna jest trudna, nie znaczy to, że nie jest możliwa do wygrania. WIEM, że ją wygram. A dlaczego to wiem? Bo się nie poddałam i nie poddam. 

Musicie być świadomi, że proszenie o cokolwiek obcych sobie ludzi przychodzi mi z ogromnym trudem. Jeżeli przerwę rehabilitację choćby na tydzień, nie tylko stracę to, co sobie z takim trudem wypracowałam, ale i stan mój się pogorszy. Mięśnie i stawy zesztywnieją i nie da się już ich ani rozćwiczyć, ani rozciągnąć.

Dlatego proszę Was raz jeszcze. Nie bądźcie obojętni na moją prośbę...

Na blogu będę opisywać swoją walkę o samodzielność, lecz nie tylko. Znajdą się tu także moje przemyślenia oraz opinie o książkach, które mnie zaciekawiły. Opiszę również tę część swojego życia, która doprowadziła mnie do momentu, w którym się teraz znajduję.

Mam nadzieję, że zechcecie zostać ze mną na dłużej i będziecie czuć się dobrze, zarówno w moim skromnym towarzystwie, jak i tym pięknym wirtualnym zakątku.

Chciałabym z całego serca podziękować moim dwóm mailowym Przyjaciółkom: Pani Katarzynie Michalak oraz Sabince, za to, że umożliwiły mi stanie się kolejnym z oczek w tej niezmierzonej sieciowej przestrzeni.

Sabince dziękuję również za to, że... (Ty na pewno wiesz za co, Sabinko). Pani Katarzynie dziękuję natomiast za te wspaniałe dwa i pół roku znajomości i za to, że pokazała mi, iż o swoje największe Marzenia naprawdę warto walczyć.

Specjalne podziękowania kieruję także do mojego rehabilitanta, a zarazem wspaniałego, ciepłego, serdecznego człowieka - Pana Rafała. Dziękuję, że umocnił Pan we mnie wiarę w to, iż niemożliwe może stać się możliwe. Na przekór wszystkiemu.

Dziękuję także wszystkim tym, którzy są ze mną na co dzień, a pragną pozostać anonimowi. Dziękuję Wam.

I na koniec dziękuję Wam, Kochani Czytelnicy. Za to, że dotrwaliście aż do końca tej notki.